sobota, 31 grudnia 2016

[22] Książkowe zdobycze grudnia [2016]

Przyszła pora na zaprezentowanie wam już ostatniego stosiku z nowościami książkowymi w tym roku! Jakiś czas temu obiecałam sobie, że ograniczę egzemplarze recenzenckie do tego stopnia, aby czytać tylko i wyłącznie to, co na prawdę mnie zainteresuje. Patrząc na poprzednie stosiki z nowościami miesiąca mogę powiedzieć, że chyba idę w dobrą stronę! W sumie w grudniu dotarły do mnie trzy egzemplarze od wydawnictw (Bardziej martwa być nie może chyba też chciała być nowością grudnia bo tak mi się tutaj gdzieś wśród tych wszystkich książek wkradła),a pozostałe dwie pozycje to mój zakup własny. 
Zapraszam do dalszej części posta!


P.S. I Like You Kasie West [egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young]
Premiera 11.01.2017 r.
To była dla mnie kompletna niespodzianka. Ci, którzy otrzymali od Wydawnictwa Feeria katalog z zapowiedziami wydawniczymi na początek 2017 wiedzą, o czym mówię. Miała to być wielka tajemnica dla fanów autorki. Teraz, gdy w końcu mam tą przepięknie wydaną powieść w swoich łapkach, po prostu nie mogę doczekać się lektury! Zapowiada się po prostu wspaniale i niezwykle uroczo (jak to zawsze jest w przypadku powieści Kasie West) i już teraz jestem święcie przekonana, że to będzie kolejna świetna lektura!
Premiera już niedługo!

Konsekwencje pragnień  Aleatha Romig [egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Pascal]
Jest to trzecia powieść z serii i zdecydowałam się na nią tylko dlatego, by doczytać ten cykl jednak do końca. Wcześniej zabrałam się już za Konsekwencje namiętności jednak jakoś tak nie za bardzo wychodziło mi jej czytanie i teraz mam na prawdę wielkie wątpliwości, czy dobrze zrobiłam decydując się na jej następczynię. Niby historia przedstawiona przez autorkę mnie ciekawi, jednak cała reszta stanowi tu dla mnie wielki problem. Już w pierwszej części autorka nie stroniła od wielu zupełnie niepotrzebnych opisów czy momentów, które mi osobiście strasznie przeszkadzały w czytaniu. Cóż, zobaczymy jak to będzie teraz.

❤ Sama się prosiła Louise O'Neill [egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young]
Premiera 11.01.2017 r.
Kolejna nowość od Wydawnictwa Feeria Young na początek 2017 roku. Książka jest już za mną, jej recenzję poznacie już wkrótce i chociaż spodziewałam się po niej czegoś całkowicie innego, bardzo spodobało mi się to, co otrzymałam. Oczywiście nie obyło się bez drobnych błędów, jednak jeśli chodzi o historię, jestem jak najbardziej na tak!
Premiera już 11 stycznia!

Służące Kathryn Stockett [zakup własny]
Uwielbiam tą książkę! Rzadko zdarza mi się czytać właśnie takie powieści, nawiązujące do przeszłości (zdecydowanie wolę to, co dzieje się teraz), jednak ta powieść niezwykle mnie oczarowała. Porusza na prawdę ważne tematy niewolnictwa w sumie nie aż tak bardzo odległych czasach, a wszystko to zaprezentowane w formie genialnej powieści. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam! Cieszę się, że udało mi się w końcu zdobyć własny egzemplarz.

❤ Piękny drań Christina Lauren [j.w.]
Na tą powieść również polowałam już od bardzo dawna, jednak zawsze coś przeszkadzało mi w jej zdobyciu. Jestem strasznie ciekawa, co też autorka tam przygotowała i liczę, że otrzymam kawał na prawdę dobrej książki.

❤ Dziewczyna z portretu (2015) DVD
Dodatkowo w tym miesiącu udało mi się nabyć na filmowym kiermaszu Biedronki za niecałe dziesięć złotych Dziewczynę z portretu. Po obejrzeniu Fantastycznych zwierząt... (recenzja klik) niesamowicie zainteresował mnie Eddie Redmayne i postanowiłam lepiej mu się przyjrzeć. Czytałam wiele opinii na temat właśnie tego filmu i ponoć jest na prawdę dobry, więc czemu by nie zacząć właśnie od niego.

Tak właśnie prezentują się wszystkie moje książkowe (i nie tylko) nowości grudnia. Jak pisałam we wstępie, staram się ograniczyć egzemplarze recenzenckie oraz swoje własne nabytki do minimum, więc bardzo cieszę się, że w tym miesiącu stosik ma właśnie takie rozmiary. 

Czekam na wasze komentarze - co już czytaliście, co polecacie, a co wręcz przeciwnie!

piątek, 30 grudnia 2016

[75] FILMOWO: Pasażerowie

Tytuł oryginału: Passengers

Reżyseria: Morten Tyldum

Scenariusz: Jon Spaihts

Gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
Czas trwania:  1 godz. 56 min.
Premiera: 25 grudnia 2016 (Polska), 21 grudnia 2016 (świat)

Produkcja: USA

Obsada: Jennifer Lawrence, Chris Pratt, Michael Sheen, Lawrence Fishburne

Ocena: 8/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

W czasach, gdzie Ziemia dla wielu ludzi przestała być już wystarczająca, postanowiono dać im szansę zasiedlenia całkowicie nowej planety - Homestead II. Pięć tysięcy całkowicie różniących się od siebie wyruszyło więc w podróż, by rozpocząć całkowicie nowe życie. Wyprawa miała trwać sto dwadzieścia lat, podczas których wszyscy mieli pozostać w stanie hibernacji, aby zachować idealny stan swoich ciał. Jednak po zderzeniu z meteorytem coś poszło nie tak i jedna kapsuła uległa awarii. Jim Preston obudził się o dziewięćdziesiąt lat za wcześnie, stając się jednocześnie jedynym w pełni funkcjonującym człowiekiem na statku. Jak długo był byś w stanie pozostać o zdrowych zmysłach mając do dyspozycji wszystko, czego byś tylko zapragną, jednocześnie mając kontakt jedynie z androidem po części odwzorowującym ludzką osobowość? Czy przekreśliłbyś szansę dotarcia do ziemi obiecanej osobie pogrążonej w stanie hibernacji tylko po to, by mieć jakieś towarzystwo?


Pasażerowie to z pozoru film całkowicie nie dla mnie - jakoś nie kręcą mnie te wszystkie naukowe, czy jak w przypadku ów produkcji, kosmiczne motywy. Tym, co głownie skłoniło mnie do zapoznania się z tą historią była niewątpliwie sama Jennifer Lawrence. Pewnie wspominałam o tym już nie raz, nie dwa, ale zwyczajnie uwielbiam jej grę aktorską (do tej pory zawiodła mnie nieco jedynie w Serenie [recenzja klik], chociaż myślę, że to iż film mi się w ogóle nie spodobał to raczej wina przedstawionej w nim historii, niż aktorów) i wprost niemożliwe było dla mnie zrezygnowanie z chociażby jednego filmu z jej udziałem. Owszem, historia też w jakimś stopniu mnie przyciągnęła, jednak tym razem, to właśnie za sprawą Jennifer Lawrence zdecydowałam się sięgnąć po Pasażerów. Czy było warto dać tej produkcji szansę?


Pierwszym bohaterem, który towarzyszy nam głównie przez większą część filmu jest niejaki Jim Preston - mężczyzna, który postanowił wyruszyć na Homestead II, by spełnić swoje marzenie zbudowania cywilizacji od samego początku. To właśnie on jako jedyny ze wszystkich pasażerów, za sprawą wadliwej kapsuły hibernacyjnej, obudził się o całe dziewięćdziesiąt lat za wcześnie, niż było to planowane.Przez chyba połowę filmu obserwujemy właśnie, jak Jim radzi sobie z tym, że jest jedynym w pełni funkcjonującym człowiekiem na statku. Za towarzysza ma jedynie androida Arthura, który pełni funkcję barmana na statku. Wydawać by się mogło, że w sytuacji Jima nie ma nic strasznego, w końcu do dyspozycji ma wszystkie możliwe bajery dostępne na statku - kino, basen, boisko do koszykówki, ogromny pokój gier, czy oczywiście ogromne ilości jedzenia. Jednak jak długo byli byśmy wstanie przetrwać, gdy dociera do nas, że tak na prawdę wszystkie te rzeczy zaczynają nas już nudzić, a jedyne, czego pragniemy to pozbyć się świadomości, że umrzemy, zanim statek dotrze do celu, oraz przede wszystkim - kontaktu z drugim człowiekiem.


Wkrótce do Jima dołącza Aurora Lane - młoda pisarka, wizjonerka, która postanowiła udać się w podróż na Homestead II i wrócić z powrotem na Ziemię, by móc w postaci książki przekazać ludzkości to, co udało jej się spotkać. Choć z początku kobieta przeżywa dokładnie tak samo wielki szok, jak Jim, wkrótce wszystko zaczyna się układać - para spędza ze sobą coraz więcej czasu, dogadują się, spędzają czas na zabawie - po prostu żyć nie umierać. Jednak jak bardzo szybko się okazuje, jest pewien powód, który sprawił, że ta dwójka się zbudziła.

Przez cały film mamy tak na prawdę kontakt jedynie z trzeba bohaterami - Jimem, Aurorą oraz Arthurem. Później pojawia się jeszcze jedna postać, jednak historia skupia się tak na prawdę jedynie na osobach Jima i Aurory. Tak jak się spodziewałam, Jennifer Laurence po raz kolejny świetnie pokazała na co ją stać. Gdy myślę już, że aktorka ta już w ogóle nie może mnie zaskoczyć, ona robi to znowu i znowu. Jak dotąd oglądałam ją raczej w filmach przygodowych - nigdy w typowej produkcji science fiction. Byłam strasznie ciekawa, jak spisze się ona właśnie w takim gatunku i mogę śmiało powiedzieć, że poradziła sobie na prawdę znakomicie. Przyjemnie oglądało mi się ją w roli Aurory i nie wyobrażam sobie na jej miejscu nikogo innego. Chrisa Pratta widziałam natomiast jak dotąd w tylko jednym filmie i w sumie nie zwróciłam na niego zbyt wielkiej uwagi. Bardzo zaskoczył mnie jednak wcielając się w osobę Jima. Przez cały film pokazywał się nam z wielu różnych stron i moim zdaniem świetnie zaprezentował wszystkie targające bohaterem emocje. Jak dla mnie w pełni oddał on charakter Jima i odwzorował to, jak każdy z nas mógłby zachowywać się, gdyby znalazł się w takiej sytuacji, jak główny bohater. Bardzo spodobała mi się jego gra aktorska, jak i sama osoba aktora i myślę, że bardziej przyjrzę się jego dotychczasowym rolom, gdyż zdecydowanie jest tego wart. 


Skupiając się na obsadzie Pasażerów na koniec koniecznie muszę wspomnieć o fantastycznej postaci, jak i samej grze, jaką zaprezentował nam niejaki Michael Sheen, czyli słynny Aro Volturi z sagi Zmierzch (niestety chyba tylko właśnie z tej roli go znam). To właśnie on wcielił się w postać androida Arthura, który od strony komediowej (której w filmie było raczej mało, a to bardzo dobrze) całkowicie podbił moje serce. Gdy patrzyłam na niego grającego Arthura do głowy za każdym razem przychodziło mi stwierdzenie, że jest to idealny android! Serio, właśnie tak cały czas wyobrażałam sobie roboty, które choć bardzo podobne do człowieka, to jednak całkowicie się od niego różniące. Michael Sheen zaprezentował tą postać idealnie w każdym calu i sprawił, że postanowiłam również jemy przyjrzeć się trochę bardziej, by nie znać go wyłącznie z roli Aro (chociaż z tą postacią poradził sobie równie fantastycznie).


Gdybym miała przejść już do podsumowania moich odczuć w stosunku do Pasażerów powiedziałabym, że chociaż miejscami film wydał mi się lekko niedopracowany i niepotrzebnie przyspieszony lub za bardzo opóźniony, to jednak całość bardzo mi się podobała i zdecydowanie warto było poświęcić osiemnaście złotych, by zobaczyć go na dużym ekranie. Wspomniałam o niedoskonałościach - otóż przez większą część filmu skupiamy się tak na prawdę na przetrwaniu Jima, a później Jima i Aurory. Dopiero pod koniec filmu tak na prawdę zaczyna się cała ta akcja związana z problemem, z jakim bohaterowie muszą się borykać, lecz ta znowuż została aż za bardzo przyspieszona. Gdyby bardziej przemyślano podział wątków całej historii w stosunku do całego filmu mogłaby przyznać tej produkcji nawet dziewięć, czy dziesięć punktów - za te wady jednak, które mimo wszystko są dość mocno namacalne, muszę jednak trochę obniżyć swoją ocenę.

Przechodząc już do zakończenia powiem tak - mimo tych powyższych wad uważam Pasażerów za kawał na prawdę dobrego kina. Mi osobiście bardzo spodobało się to, że w filmie tak na prawdę towarzyszy nam jedynie trzech bohaterów - to zdecydowanie wystarczy, a dodatkowo zmusza aktorów do takiego zaprezentowania swojej postaci, by ta wynagrodziła nam brak innych postaci. Jennifer Lawrence, Chrisowi Prattowi i Michaelowi Sheenowi wyszło to po prostu świetnie. Ja jestem z tego filmu jak najbardziej zadowolona i wam również polecam zapoznanie się z nim - myślę, że nie będziecie żałować!


poniedziałek, 19 grudnia 2016

[136] Epidemia


Tytuł oryginału: The Epidemic
Autor: Suzanne Young
Cykl: Program
Tom:0,5
Ilość stron: 414 stron
Wydawnictwo: Feeria Young
Ocena: 8/10

Quenn właśnie odkryła, że całe jej życie było kłamstwem, bo nawet we własnym domu była sobowtórem. Co gorsza, wygląda na to, że nikomu już - poza sobą - nie może ufać. Nawet Deacon, jej najlepszy przyjaciel i miłość jej życia, kryje przed nią własne tajemnice. 

Dziewczyna szuka swojej utraconej tożsamości, ale przy okazji dokonuje przerażającego odkrycia: jest częścią eksperymentu, sposobem na walkę z epidemią samobójstw, która zbiera okrutne żniwo wśród nastolatków.

Ale Quenn nie chce być lekarstwem...

Czy uda jej się znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania i umknąć przed tymi, którzy chcą ją wykorzystać do własnych celów?

Czy dowie się, kim na prawdę jest?

I czy będzie o tym pamiętać?
[opis pochodzi z okładki książki]

Po tym, jak Quinnlan dowiedziała się, że jej życie to jedno wielkie oszustwo, dziewczyna postanawia uciec, by dowiedzieć się, kim tak na prawdę jest. Okazało się, że przez większość swojego życia pełniła rolę sobowtóra nieżyjącej już Quinlann McKee, czyli córki swojego (jak dotąd myślała) ojca, która zmarła, gdy była jeszcze mała. Nikt, oprócz Arthura Pritcharda nie wie tak na prawdę, kim dziewczyna jest - jak się nazywa, jaką ma przeszłość, gdzie są jej rodzice. Quinn postanawia więc udać się do twórcy Programu, aby poznać swoją tajemnicę. Prócz tego jednak, bohaterkę męczy jeszcze jedna sprawa, a mianowicie tajemnicza śmierć dziewczyny, której sobowtórem ostatnio była i powiązanie tego z córką Pritcharda - Virginią. Wszyscy jej znajomi bowiem popełniają samobójstwa, a Arthur stara się to bardzo mocno zatuszować. Czy jednak Quinn będzie w stanie odkryć prawdę, gdy nie może ufać już nikomu - nawet Deaconowi?

Przyznam się szczerze, że choć uwielbiam cały Program i poprzednie części czytało mi się z zapartym tchem, do tej części musiałam podejść dwa razy, by w końcu doczytać ją całkowicie do końca. Za pierwszym razem zapoznałam się tylko z jednym rozdziałem i po tym nie miałam już w ogóle ochoty, by poznawać historię Quinnlan dalej. Trochę trwało, zanim zdecydowałam sięgnąć się po tą pozycję po raz drugi, jednak teraz z całą pewnością mogę stwierdzić, że czytanie Epidemii było po prostu wielką przyjemnością.

Pamiętam, że gdy pierwszy raz poznałam Quinn na stronach Remedium, nie za bardzo byłam przekonana do całej tej historii. Owszem wątek o sobowtórach był bardzo ciekawy, jednak spodziewałam się otrzymać coś bardzo podobnego do Plagi samobójców i Kuracji samobójców. Po lekturze Epidemii wiem już, że Remedium miało tylko wprowadzić czytelnika do całej fabuły, by stopniowo przedstawiać, jak to było, gdy epidemia samobójstw wśród nastolatków zaczęła się szerzyć, co wspólnego miał z tym wszystkim tak na prawdę pomysłodawca Programu Arthur Pritchard oraz jego córka Virginia, itp. W Epidemii autorka w idealny sposób przedstawiła nam te wszystkie wydarzenia i co najważniejsze wykreowała świetne nie do końca wyjaśnione zakończenie, które obiecuje pojawienie się bardzo dobrej kontynuacji.

Jak wspomniałam wcześniej w Epidemii nie skupiamy się już tak bardzo na wątku sobowtórów, lecz na samej pladze samobójstw oraz rozstrzygnięciu zagadki, jaka jest przeszłość i tożsamość głównej bohaterki. Po drodze okazuje się, że nic tak do końca nie jest już tak bardzo jasne, jak nam się wcześniej wydawało, gdyż każdy z bohaterów skrywa jakąś tajemnicę i jest w coś w pewien sposób zamieszany. Ja osobiście uwielbiam takie zagadki i zwroty akcji, więc fabuła Epidemii okazała się być dla mnie koniec końców idealna. Bardzo spodobało mi się również to, że co raz bardziej autorka zaczęła skupiać się na osobie samego Pritcharda. Chociaż nadal osobiście pojawia się raczej sporadycznie, można by powiedzieć, że wszystko kręci się właśnie wokół niego. Wcześniej wiedzieliśmy, że jest ktoś taki jak Arthur, który jest pomysłodawcą Programu i że coś sprawiło, że w końcu zaczął on uważać go za coś złego, jednak nigdy tak na prawdę do końca się na nim nie skupialiśmy. Bardzo zaciekawiło mnie również samo zakończenie, które choć można powiedzieć, że dla bohaterów było ono dobre, to jednak nadal skrywa ono jakąś tajemnicę, która mi osobiście nie daje spokoju. Mam więc wielką nadzieję, że poznam dalszy ciąg tej historii.

Podsumowując więc, mimo że do książki musiałam podchodzić dwa razy jestem jak najbardziej zadowolona z lektury i uważam, że Epidemia to kolejna wspaniała część fantastycznej serii, jaką jest Program. Autorka ma to do siebie, że potrafi tak zaciekawić czytelnika, że ten po prostu nie jest w stanie oderwać się od czytanej historii - tak też było i tym razem. Wyjaśniło się tu wiele spraw, które nie dawały mi spokoju, jednak Suzanne Young nadal pozostawiła sobie dość duże pole do popisu, które może zapowiadać kolejną świetną kontynuację. Choć wcześniej miałam lekko mieszane uczucia odnośnie Quinnlan, dzięki Epidemii bardzo ją polubiłam i nie przeszkadza mi już to, że w prequelach Plagi samobójców i Kuracji samobójców główną bohaterką nie jest Sloane. Mówiąc więc krótko polecam każdemu, kto zapoznał się już z wcześniejszymi częściami serii, gdyż jest to dla nich pozycja wręcz obowiązkowa!

PROGRAM:

Za możliwość zapoznania się z kolejną fantastyczną częścią Programu serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!

piątek, 16 grudnia 2016

[74] FILMOWO: Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć

Tytuł oryginału: Fantastic Beasts and Where to Find Them

Reżyseria: David Yates

Scenariusz: J. K. Rowling

Na podstawie: Newt Scamander (J. K. Rowling) "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć"

Gatunek: Familijny, Fantasy, Przygodowy

Czas trwania: 2 godz. 13 min.

Premiera: 18 listopada 2016 (Polska), 8 listopada 2016 (świat)

Produkcja: USA, Wielka Brytania

Obsada: Eddie Redmayne, Katherine Waterstone, Dan Fogler, Alison Sudol, Colin Farrell, Ezra Miller, Samantha Morton

Ocena: 10/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

Newt Scamander - młody podróżnik i pisarz z Wielkiej Brytanii przybywa do USA pod pretekstem spotkania się z pewną osobą. Jego zamiary są jednak całkowicie inne, jednak z racji tego, że w Stanach, w świecie czarodziejów,  obowiązuje nieco inne prawo, Newt musi ukrywać swój prawdziwy cel wizyty. Razem ze sobą przywozi walizkę pełną cudownych i fantastycznych zwierząt, których posiadanie w USA jest surowo zabronione. Dodatkowo przez przypadek do świata czarodziejów wprowadza nie-maga - Jacoba Kowalskiego, co jeszcze bardziej zwraca na czarodzieja uwagę Magicznego Kongresu USA.

Chyba nie muszę mówić jak bardzo podekscytowana byłam tym filmem. Na Fantastyczne zwierzęta... z całą pewnością z wielką niecierpliwością czekał każdy fan Harry'ego Pottera jednocześnie obawiają się mocno, czy aby ta historia, to nie już przesada i na siłę powracanie do fantastycznej serii jaką jest Harry Potter. Ja również sama miałam nie raz takie obawy, bałam się, że ekranizacja zostanie zrobiona dla kasy i pod publikę, a nie po to, by stworzyć na prawdę świetny film, który dorówna ekranizacjom innych powieści J. K. Rowling. Ale powiem wam jedno, z całą pewnością nie macie się czego obawiać. Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć to genialny film, który z całą pewnością spodoba się każdemu maniakowi Harry'ego!


Początkowo historia skupia się na osobie samego Newta Scamandera, czyli głównego bohatera całego filmu. Poznajemy go, dowiadujemy się czym się zajmuje, a z czasem również, jaki jest jego prawdziwy cel wizyty w USA. Wydawać by się mogło, że cała ekranizacja skupiać się będzie właśnie tylko i wyłącznie na nim i wszystkich jego fantastycznych zwierzętach, jednakże bardzo szybko okazuje się, że główny wątek jest całkowicie inni i że jego następstwa będą ciągnęły się jeszcze długo w kolejnych dwóch częściach trylogii. Ja jestem całą historią niezwykle zachwycona i urzeczona  i choć niestety nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z książką, którą jak wynika z filmu, Newt napisał po swoich wszystkich przygodach, to i tak uważam, że zarówno J. K. Rowling jak i wszyscy twórcy Fantastycznych zwierząt... spisali się po prostu fenomenalnie! Film wciąga... i to bardzo. Już po kilkunastu minutach seansu, nawet te najbardziej oporne i hałaśliwe osoby w kinie, całkowicie zatraciły się w ów ekranizacji i śledziły każdy wątek w całkowitym skupieniu. Widz zwyczajnie cały czas jest tak pochłonięty, że nie ma siły, która oderwałaby go od seansu. 


Prócz niezwykłej i bardzo wciągającej fabuły ogromnym plusem filmu jest zdecydowanie jego genialny klimat. Ja sama zwyczajnie się w nim zakochałam i jestem pewna, że gdyby akcja historii rozgrywała się w całkowicie innych czasach, nic nie byłoby tutaj już tak fantastyczne.Dodatkowo bardzo cieszy mnie to, że twórcom filmu idealnie udało utrzymać się również klimat samego Harry'ego Pottera, który według mnie możemy tutaj bardzo łatwo dostrzec. Nie jest to żadna historia, która aż tak bardzo odbiega od tego, co już znamy, tylko świetnie wkomponowana fabuła, która jest uzupełnieniem wcześniejszych ekranizacji. Bardzo rozśmieszyło mnie, gdy usłyszałam nazwisko Dumbledore'a, który ponoć wstawił się za Newtem, gdy wydalano go z Hogwartu - rzeczywiście Ron miał rację, Dumbledore musi mieć chyba z trzysta lat!

Nie da się też ominąć tego, co w tym filmie moim zdaniem odgrywa największą rolę, czyli wszystkie te tytułowe fantastyczne zwierzęta, których w filmie jest cała masa, a jeden lepszy jest od drugiego. Moim zdecydowanym faworytem jest tu Nieśmiałek, czyli ten mały zielony patyczak z dwoma listkami u góry ciałka i najsłodszą miną, jaką widziałam. Zdecydowanie podbił on moje serce, a po zakończeniu filmu wiedziałam już, że kolejnym zwierzątkiem domowym, jakie chciałabym dostać jest właśnie nieśmiałek. Niezwykle zabawny i uroczy był również Niuchacz, czyli niewielkie puchate stworzenie bardzo podobne do kreta, które przysporzyło Newtowi w USA bardzo wiele kłopotów. 


Jestem zwyczajnie zachwycona wszystkimi aktorami, którzy występowali w Fantastycznych zwierzętach... dosłownie wszystkimi. Początkowo, gdy dowiedziałam się, że w filmie ma zagrać Colin Farrell nie byłam tym zachwycona, gdyż jakoś nie pałałam do ów aktora jakąś wielką sympatią - śmiało mogę powiedzieć, że zarówno on, jak i ego gra były mi zawsze raczej obojętne. Jednak zacznijmy od początku, czyli od postaci Newta i wcielającego się w tą postać Eddiego Redmayne. Został on moim zdaniem idealnie dobrany do tej roli, a to jak ją zaprezentował uważam za kawał na prawdę dobrego warsztatu aktorskiego. Spodziewałam się, że Newt w jego wykonaniu będzie bardzo dobry, jedna nie spodziewałam się, że aż tak. Jak dotąd nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z którymś z filmów, w których grał, jednak po zobaczeniu go właśnie w takiej wersji, zdecydowanie szybko nadrobię swoje zaległości. Dalej mamy po prostu genialnego Jacoba Kowalskiego i grającego go Dana Foglera. Ten aktor jest dla mnie całkowitą niewiadomą - nigdy o nim nie słyszałam, ani nie widziałam żadnego filmu z jego udziałem - jednak zdecydowanie stał się jednym z moich ulubieńców w Fantastycznych zwierzętach. Dalej mamy siostry Goldstein (Tina i Queenie), czyli kolejno Tahrerine Waterstone oraz Alison Sudol. Tutaj to Queenie stała się moją zdecydowaną ulubienicą, a gdy połączyć ją jeszcze z Jacobem mamy mój duet idealny. Jestem strasznie ciekawa, jak dalej potoczą się ich losy i mam wielką nadzieję, że w kolejnych częściach tych dwóch postaci nie zabraknie. 


Jak wspomniałam jestem bardzo pozytywnie zaskoczona rolą Collina Farrella, choć bałam się bardzo, że jego pojawienie się w filmie może bardzo dużo namieszać. Okazało się jednak, że bardzo dobrze poradził sobie z zaprezentowaniem postaci Percival'a Gravesa. Dodatkowo bardzo zaciekawiła mnie sama osoba Gravesa oraz sam wątek kończący z jego udziałem, którego się kompletnie nie spodziewałam, przez co jestem bardzo ciekawa, jak dalej to wszystko się z nim potoczy. No i na koniec chyba największe zaskoczenie dla mnie, czyli Ezra Miller w roli cichego, spokojnego i bardzo przestraszonego chłopaka Nowych Salemianów, czyli Credence'a Barebone'a. Szczerze to nie miałam pojęcia, że to właśnie Ezra Miller wcieli się w tego bohatera i dopiero w trakcie filmu olśniło mnie, że to właśnie on. To jego wcielenie tak bardzo różniło się od tego, jakie pierwszy raz poznałam w filmie Charlie (recenzja klik), że zwyczajnie nie mogłam uwierzyć, że to jedna i ta sama osoba. Jestem niezwykle zachwycona jego wykreowaniem postaci i tak idealnym wcieleniem się w nią, że nawet teraz nie mogę uwierzyć, że to właśnie był Ezra Miller. Z pewnością właśnie przez tą jego rolę dokładniej teraz będę śledzić jego karierę, gdyż z całą pewnością jest to jeden z młodych i bardzo obiecujących aktorów, o którym jeszcze nie raz usłyszymy. 


Przechodząc już do podsumowania śmiało mogę stwierdzić, że Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć to genialna ekranizacja dosłownie pod każdym względem. Nie doszukałam się tutaj żadnej rzeczy, która choć w jakimś stopniu mogłaby mi się nie podobać. Po seansie wyszłam dosłownie oczarowana całością i takie uczucia nadal mi towarzyszą. Film łączy w sobie niezwykle wciągającą, fantastyczną i nie muszę już chyba mówić, że niezwykle oryginalną fabułę, świetnie dobranych aktorów, a co za tym idzie cudowne postacie, zwyczajnie urocze fantastyczne zwierzęta i wspaniały i niezwykle charakterystyczny dla filmów o Harrym Potterze klimat. Dla mnie to wszystko, czego mogłam od tego filmu oczekiwać! Uważam tą ekranizację za arcydzieło i z niecierpliwością będę wyczekiwać kolejnych jej części, które z całą pewnością przyniosą ze sobą kolejne wielkie pozytywne zaskoczenie.


FANTASTYCZNE ZWIERZĘTA I JAK JE ZNALEŹĆ:
fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć część 1 | fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć część 2

środa, 14 grudnia 2016

[135] Pod samym niebem


Tytuł oryginały: Mile High
Autor: R.K. Lilley
Cykl: Pod samym niebem
Tom: 2
Ilość stron: 328 stron
Wydawnictwo: Editio
Ocena: 6/10

Pierwsza część trylogii, Podniebny lot, opowiada o początku burzliwego związku Bianki i Jamesa. Oto on, nieprzyzwoicie bogaty i urodziwszy od bogów Olimpu, wprowadza ją, złotowłosą, wyniosłą i chłodną piękność, w mroczne sekrety uległości i dominacji, pożądania i uzależniającej ekstazy, poruszając przy tym najbardziej skryte instynkty i pragnienia. Powoli staje się jasne, że Bianca zakochała się w Jamesie bezgranicznie... Jednak happy end nie mógł nadejść. Brutalny napad, bolesne nieporozumienia, strach i ból Bianki splotły się w decyzję o odrzuceniu Jamesa i rozstaniu. 

Po tych dramatycznych wydarzeniach Bianka nie może odzyskać równowagi. Czas uleczył jej ciało, ale nigdy nie ukoi rozedrganej duszy pięknej stewardessy. James nie jest kimś, kto pozwala się odrzucić. Bianka nie jest w stanie wyzwolić się z tęsknoty i pożądania. Wie, że w głębi duszy należy do tego pięknego mężczyzny o turkusowych oczach, zniewalającym głosie i wspaniałym ciele. I że nie będzie mogła oprzeć się Jamesowi — wystarczy, że na nią spojrzy... 

Nie oderwiesz się od tej książki. Odczujesz magnetyczny urok Jamesa i subtelną delikatność Bianki, doświadczysz tej historii tak intensywnie i realnie, jakby przytrafiła się właśnie Tobie. Zatracisz się bez reszty w fascynującej opowieści o pożądaniu i rozkoszy, o szalonym locie wśród chmur, o namiętnej miłości, o władzy i luksusie. Wystarczy jedno spojrzenie turkusowych oczu...
[opis pochodzi z okładki książki]

Po tym, jak Bianka została zaatakowana przez swojego ojca, dziewczyna przerażona tym, w jakim tempie posuwa się jej związek z Jamesem, postanawia odsunąć się od bohatera, by móc na spokojnie uporać się ze swoimi uczuciami. Okazuje się jednak, że życie bez Jamesa, gdy Bianka już trochę go zaznała, jest trudniejsze, niż by się mogło wydawać. Jej decyzji nie ułatwiają jednak liczne obelgi na temat jej związku z Jamesem ze stron gazet, czy w końcu czyhający na każdym kroku paparazzi liczący na kolejną okazję, by ukazać ją w jeszcze bardziej nieprzychylnym świetle. Czy jednak Bianka postanowi wrócić do Jamesa, którego zaczyna darzyć coraz to większym uczuciem?

Bardzo ciekawiło mnie to, w jaki sposób zakończyła się pierwsza część serii (recenzja klik), dlatego mimo wad z jakimi się w niej spotkałam, nie wyobrażałam sobie, abym nie sięgnęła po Pod samym niebem. Jedno wiem na pewno - autorka potrafi przedstawić historię w taki sposób, że nie można się jej oderwać. Jednak czy to wystarczy, aby zatrzymać czytelnika przy sobie na nieco dłużej?

Do historii w Pod samym niebem wracamy jakiś czas po tym, jak Bianka została zaatakowana przez swojego ojca. Szczerze to jestem nieco zawiedziona, że autorka zaczęła książkę w dosyć odległym od poprzednich zdarzeń czasie. Nie jest bowiem do końca wyjaśnione, co też takiego działo się z bohaterami przez ten czas, gdy dziewczyna wracała do zdrowia. Szkoda, że R. K. Lilley postąpiła tak, a nie inaczej, jednak jest to jeden mały minus, który mogę znieść. Cieszę się, że autorce udało się utrzymać cały czas taki sam charakter książki, jak i samych bohaterów. Czasem zdarza się, że pod wpływem takich sytuacji, jaka miała miejsce właśnie w zakończeniu pierwszej części serii, sami bohaterowie zmieniają się tak, że później mocno odbiegają od tego, jak czytelnik ich zapamiętał. Tutaj jednak tego nie mamy. Owszem, widać, że zarówno w Biance, jak i w Jamesie zaczyna zachodzić zmiana, czy to dotycząca ich związku, czy też całego życia, jednak została ona przedstawiona bardzo łagodnie. Mi jak najbardziej to odpowiada, gdyż przypadki, gdy po powrocie do serii dowiaduję się, że bohater, którego tak bardzo polubiłam poprzednio, nie jest już do końca sobą, zdecydowanie nie należą do moich ulubionych. Autorce ów zmiany udało przeprowadzić się w bardzo naturalny i delikatny sposób, który sama bardzo lubię.

Jeśli chodzi o pozostałą część fabuły, to gdy się nad tym zastanowić, nie ma tu nic wielce spektakularnego. Historia jest bardzo przyjemna i czyta się ją z wielkim zapałem, jednakże nie ma tu zbyt wielu zwrotów akcji. Jak jednak wspomniałam już wcześniej, autorce po raz kolejny udało się mimo wszystko zatrzymać czytelnika przy sobie. Nie wiem jednak, czy tym razem to wystarczy. Ja zapewne sięgnę po kolejną część serii, jednak chyba tylko z czystej ciekawości, bo a nóż może pojawić się coś na prawdę zaskakującego.

Gdybym miała podsumować krótko całą książkę powiedziałabym, że owszem było przyjemnie i może nawet nieco lepiej niż w przypadku Podniebnego lotu, jednak nie znalazłam tutaj niczego, co koniec końców mocno trzymałoby mnie przy tej historii. Fabuła była ciekawa, jednak w dość umiarkowany sposób. Myślę, że do całości idealnie pasuje słowo przyjemna. Z pewnością warto do niej zajrzeć, gdy przeczytało się już pierwszą część serii, jednak gdybym ja sama zastanawiała się dopiero, czy w ogóle dać szansę tej serii, raczej nie traciłabym na nią czasu.

Za możliwość zapoznania się z dalszymi losami Bianci i Jamesa serdecznie dziękuję Wydawnictwu Editio

poniedziałek, 12 grudnia 2016

[2] Porozmawiajmy: O niemocy blogerskiej, czyli co sprawia, że porzucamy swoje blogi


Spotyka to każdego blogera książkowego... i zdecydowanie nie można tego uniknąć.

Chyba każdy z nas - blogerów książkowych - zmagał się z problemem, który nazwę sobie niemoc blogerska. Pojawia się nagle i często trudno jest nam sobie z tym poradzić. Inni z tego wychodzą, radzą sobie, mają wsparcie tysiąca nieprzeczytanych jeszcze książek... i wygrywają. Inni zaś przegrywają. Nie są w stanie poradzić sobie z ów niemocą, uważają, że nie ma już dla nich żadnego ratunku. Porzucają więc swoje blogi - czasem z nadzieją, że może jeszcze kiedyś do nich wrócą, że zrobią sobie jakiś tydzień przerwy, po czym wszystko znów wróci do normy, a tu bardzo szybko okazuje się, że lepiej im bez blogerskiego życia. Oj tak.. brzmi strasznie! I chyba żaden z nas nie chciałby zetknąć się z niemocą blogerską. Jednak nie da się przed nią uciec, dopadnie każdego z nas. KAŻDEGO. Prędzej czy później i ty staniesz się jej celem, ale czy sobie z nią poradzisz?

Co sprawia, że niemoc blogerska potrafi nas tak łatwo omotać?

PRZYCZYNA PIERWSZA
Brak odzewu ze strony czytelników bloga,
czyli mówiąc prościej
...
"Czy ktoś tu w ogóle zagląda?"

Doświadczeni blogerzy zapewne powiedzą teraz - nie ma co się przejmować statystykami, w końcu bloga prowadzimy dla siebie, by móc się dzielić z innymi swoją pasją i miłością do książek. I chociaż sama podzielam to zdanie, no bo w końcu z tym zamysłem wszyscy zaczynamy - chcemy po prostu stworzyć dla siebie miejsce, gdzie będziemy mogli dzielić się swoją opinią na temat przeczytanych przez nas książek z innymi, miejsce gdzie będziemy mogli wyrazić naszą miłość do książek - to jednak stanowczo uważam, że chociaż statystyki nie powinny namieszać nam w głowie, to niestety tak już jest. Można sobie powtarzać, że przecież nie ważne, kto czyta moje wpisy, ile będę mieć pod nimi komentarzy, itp. Jednak tutaj na przód wyrusza nasza psychika, która podpowiada nam, że przecież nie ma sensu się męczyć i pisać recenzje, skoro nikt ich nie przegląda. Tutaj niemoc blogerska po raz pierwszy daje o sobie znać - zakrada się po cichutku, szepcze "no i na co ci to było? Przecież nie ma sensu tworzyć dla nikogo." Tego nie uniknie żaden z nas! Nasza psychika zawsze będzie nam dawała o sobie znać. Ważne tylko, by jej nie ufać! Owszem posiadanie popularnego bloga oraz grona wielu zadowolonych czytelników sprawia przyjemność każdemu z nas, jednak przede wszystkim nie wolno zapominać o tym, że tak na prawdę to właśnie samo pisanie sprawia nam przyjemność. Przypomnijcie sobie teraz, jak bardzo podobały wam się te pierwsze chwile prowadzenia bloga, gdzie jeszcze nie przejmowaliście się tak statystykami, bo cieszyliście się z nawet tych kilku czytelników i komentarzy, które mieliście. Czy to nie było przyjemne - to tworzenie dla siebie i chociaż garstki swoich wiernych czytelników? Czasem warto więc nie przejmować się innymi i po prostu robić to, co nam sprawia ogromną radość.

PRZYCZYNA DRUGA
Brak weny,
czyli mówiąc prościej
...
"Minęła już trzecia godzina, a ja utknąłem na pierwszym zdaniu!"

To kolejna, moim zdaniem, najczęstsza przyczyna pojawienia się niemocy blogerskiej. Przeczytałeś fantastyczną książkę, która swoją genialnością pobiła wszystkie poznane przez ciebie do tej pory pozycje? Wydaje ci się, że mógłbyś opowiadać o niej godzinami? A gdy przychodzi co do czego, nie możesz złożyć nawet jednego zdania? O tak, to jest właśnie brak weny. Nie mam pojęcia, czy jest jakieś wyjaśnienie, dlaczego właśnie tak się dzieje. Przecież cały czas pisanie szło nam bardzo dobrze. Owszem, czasem musieliśmy troszkę dłużej zastanowić się nad tym, co byśmy chcieli przekazać, o czym opowiedzieć, a co lepiej przemilczeć. Jednak ni z tą ni zowąd nie potrafimy napisać dosłownie nic. A gdy w końcu uda nam się zakończyć jakieś zdanie kropką i to jeszcze takie, nad którym zastanawialiśmy się ponad godzinę, koniec końców i tak okazuje się, że jest ono całkowicie niewarte ujrzenia światła dziennego. Każdy z nas się z tym zmaga - inni częściej, inni rzadziej. Jaka jest moja rada w takim przypadku - odpuść sobie! Tak, dokładnie widzisz, masz sobie odpuścić. Oczywiście nie mówię, że masz zostawić napisanie recenzji na jakiś tydzień. Jeśli dzisiaj nie idzie ci pisanie, daj sobie odpocząć. Nawet nie czytaj, bo to też może pogorszyć tylko sprawę. Spędź dzień całkowicie z dala od książek - nadrób odcinki ulubionego serialu, upiecz ciasteczka, pobaw się z psem lub daj pogryźć kotu, czy zwyczajnie wybierz się na spacer i dokładnie przyjrzyj temu, co możesz spotkać w swojej miejscowości. Może właśnie takie błahe sprawy sprawią, że cię natchnie! Właściwe zdanie może pojawić się dosłownie w każdej chwili i wtedy załatwisz pisanie recenzji w mgnieniu oka. Uwierzcie mi, to na prawdę pomaga!

PRZYCZYNA TRZECIA
Terminy gonią,
czyli mówiąc prościej
...
"Skąd się wzięło tyle egzemplarzy recenzenckich!?"

I tutaj wiem co mówię... przeżyłam to na własnej skórze (i nadal przeżywam). Nie spotyka to każdego recenzenta książkowego, jednakże ci, który nie musieli się z tym zmagać niech wiedzą, że są wielkimi szczęściarzami. No więc dobra, prowadzicie bloga już od jakiegoś czasu, jednak jak dotąd w książki zaopatrywaliście się poprzez własne fundusze, fundusze znajomych i rodziny oraz egzemplarze z miejscowej biblioteki. Aż tu nagle dostajecie maila: "... z chęcią nawiążemy z Panią współpracę...". Nie posiadacie się z radości, w końcu jakieś wydawnictwo was doceniło i możecie w pełni poczuć się jak prawdziwy recenzent. No i te wszystkie książki za darmo! Jednak bardzo szybko z jednej współpracy robi się ich kilka, książki do recenzji się mnożą, a wy zwlekacie z terminami, bo za dużo wzięliście na siebie. Chcieliście dobrze, głupio wam było odmówić, no bo przecież taka okazja może się więcej nie zdarzyć. Przechodziłam dokładnie przez to samo. Bardzo szybko nazbierały mi się książki otrzymane do recenzji, a ja nie miałam czasu, by się z nimi zapoznać, bo w kolejce czekały jeszcze te poprzednie. To jednak nie było jeszcze najgorsze. Okazało się, że nie mogę czytać tego, czego chcę! Oczywiście książki do recenzji każdy wybiera sobie sam. Nikt nie mówi nam, co mamy czytać. Jednak, gdy już coś wybrałeś niestety musisz doprowadzić to do końca. A co z tymi wszystkimi książkami, z którymi chciałbyś zapoznać się o tak poza kolejnością? Szczerze mówiąc nie pamiętam już, kiedy ostatni raz czytałam jakąś książkę z mojej własnej kolekcji. Na prawdę nie miałam ku temu czasu. A gdy już się spostrzegłam, okazało się być już za późno. Nie zrozumcie mnie źle - otrzymywanie książek do recenzji to świetna sprawa i zdecydowanie warto z tego korzystać. Oznacza to, że wydawnictwo docenia nasze starania i daje nam możliwość kolejnego wykazania się. Sztuka polega jednak na tym, by robić to umiejętnie. Często zaglądając na jakieś blogi widzę, że blogerzy dostają całe stosy książek od wydawnictw do recenzji. A ja się zastanawiam, kiedy oni mają na nie wszystkie czas? Cóż, może tylko ja mam z tym problem, może inni potrafią sobie odpowiednio zaplanować czas czytelniczy. Nie należy jednak zapominać o tym, dlaczego zaczęliśmy blogować - bo chcieliśmy dzielić się swoją opinią na temat przeczytanej przez nas książki, którą sami chcieliśmy przeczytać i której poznawanie przyniosło nam masę frajdy. Nie zaczęliśmy prowadzić bloga tylko i wyłącznie, żeby później w przyszłości czerpać z tego jakiś zysk (chociaż i takie gwiazdy się niestety zdarzają). Nie róbmy więc tego i teraz. Śmiało korzystajmy z możliwości, jakie dają nam współprace z wydawnictwami, autorami, portalami internetowymi, itp, jednak pamiętajmy by robić to umiejętnie.  Jeśli o tym nie zapomnimy, niemoc blogerska tak łatwo nas nie dopadnie!

PRZYCZYNA CZWARTA
Brak czasu,
czyli mówiąc prościej
...
"Ja nawet nie mam kiedy porządnie odetchnąć!"

Jest to przyczyna, z którą ja się całkowicie nie zgadzam, a którą tłumaczy się bardzo ogromna ilość blogerów. Z czasem przychodzą nowe obowiązki - a to zaczynamy pracę, a to znów idziemy do szkoły, czy jak to było w moim przypadku, od października zaczynamy studia. Wymówek jest wiele - jedne mogą być na prawdę przekonujące i  nie da się ich podważyć, jednak większość to tak na prawdę zwykłe wymówki, które wymyślamy, by mieć po prostu jakieś wyjaśnienie, gdy ktoś się nas zapyta, czemu już nie czytamy. Jest to dokładnie to samo, jak w przypadku tych osób, które na co dzień nie czytają wcale, bo mówią, że nie mają kiedy. A na oglądanie telewizji masz czas, na bezsensowne włóczenie się z kąta w kąt, albo imprezowanie co tydzień? Każdy z nas ma jakieś swoje obowiązki, czy inne zainteresowania, jednak jestem tego zdania, że jeśli czegoś się chce, to na wszystko znajdzie się jakieś rozwiązanie. Rozpoczęłam studia od października, dodatkowo muszę dojeżdżać cztery dni w tygodniu godzinę do mojej szkoły w jedną stronę! Jest to dla mnie sytuacja całkowicie nowa  i też obawiałam się  z początku, że blog i czytanie okaże się być dla mnie ogromnym obciążeniem. Jednak powoli się uczę, bo nie chciałabym porzucać tego, co kocham. Czytanie i prowadzenie bloga (mimo nękającej mnie od czasu do czasu niemocy blogerskiej) sprawia mi ogromną radość i stało się to już częścią mojej osoby. Nie powinnam więc rezygnować z tego całkowicie. Na razie nie przeznaczam na czytanie i prowadzenie bloga tyle czasu, ile na prawdę bym chciała, jednak wszystko idzie w dobrą stronę, bym potrafiła w końcu się w tym wszystkim odnaleźć.  Cały czas staram się wykorzystać każdą wolną chwilę, jaka mi wpadnie w łapki na to, aby tylko nadrobić powstałe zaległości w czytaniu, czy pisaniu postów. Zawsze ogromną trudność sprawiało mi czytanie podczas jazdy (mówiąc prościej, gdy tylko chciałam przeczytać coś w trakcie jazdy samochodem lub autobusem... brało mi się na wymioty), jednak postanowiłam to zwalczyć, by nie marnować tych dwóch godzin dziennie, które jestem zmuszona spędzić na nic nie robieniu. I mamy sukces! W sumie już nie sprawia mi to żadnego problemu. Zawsze zastanawiało mnie, jaki inne osoby obciążone jeszcze większą dozą obowiązków niż ja, potrafią cały czas czytać i to w dodatku bardzo dużo, nie zapominając przy okazji o swoich innych zainteresowaniach. Skoro więc oni potrafią, to dlaczego ja i wy nie mielibyśmy sobie z tym poradzić? Rozumiecie już co mam na myśli? Zawsze jest jakiś złoty środek, ważne tylko, by umieć go odnaleźć.

Niemoc blogerska to na prawdę paskudna sprawa. Potrafi doprowadzić do upadku wielu na prawdę mocno zagorzałych blogerów powodując nie tylko porzucenie bloga, ale również koniec czytelniczego życia. Nie ma na nią złotego środka, jak mówiłam dopadnie dosłownie każdego blogera. Może i czasem nie ma innego wyjścia, niż porzucenie życia blogera, bo jednak zmuszanie się do czegoś, co nie sprawia nam przyjemności, jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie znam, jednak jestem zdolna to wybaczyć tylko wtedy, gdy zrobi się wszystko, by tylko uratować to, co się do tej pory stworzyło. Ja wymieniłam tylko kilka przykładów sytuacji, które mogą zwiastować nadejście niemocy blogerskiej, jednak jestem przekonana, że jest ich o wiele wiele więcej. Każdy z nas ma zapewne swoje własne indywidualne sytuacje, z którymi musiał się zmagać. Mnie jednak ostatnio wzięło na właśnie takie przemyślenia i wzorując się na swoich doświadczeniach postanowiłam napisać dla was ten post.

Bardzo ciekawi mnie, jak wy radzicie sobie z niemocą blogerską. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!

niedziela, 11 grudnia 2016

[73] FILMOWO: Jak to robią single

Tytuł oryginału: How to Be Single

Reżyseria: Christian Ditter

Scenariusz: Marc Silverstein, Abby Kohn, Dana Fox

Na podstawie: Liz Tuccilo "Jak to robią single"

Gatunek: Dramat, Komedia, Romans

Czas trwania: 1 godz. 50 min.

Premiera: 12 lutego 2016 (Polska), 10 lutego 2016 (świat)

Produkcja: USA

Obsada: Dakota Johnson, Rebel Wilson, Alison Brie, Leslie Mann, Anders Holm

Ocena: 7/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com


Alice, po latach spędzonych w udanym związku, dochodzi do wniosku, że potrzebuje trochę przestrzeni. Postanawia wyprowadzić się od chłopaka, by w końcu przez jakiś czas poprowadzić życie jako singielka. W nowej pracy poznaje Robin - bardzo rozrywkową dziewczynę, która jest synonimem wszystkiego, co składa się na życie szczęśliwego singla. Robin postanawia pokazać Alice, jak szczęśliwe i niezobowiązujące może być życie, gdy wiedzie się je w pojedynkę. Jednocześnie w filmie poznajemy historię jeszcze trzech singli - Lucy, która za wszelką cenę pragnie znaleźć tego jedynego i wymarzonego mężczyznę, Toma - przedstawiającego swoje oczekiwania w stosunku do nowej znajomości w bardzo bezpośredni sposób i starającego cieszyć się życiem i Meg odkrywającą w sobie instynkt macierzyński i pragnącą udowodnić wszystkim, że nie potrzebuje nikogo, kto musiałby pomóc jej w prowadzeniu szczęśliwego i udanego życia. Jednak jak się później okazuje, nie zawsze życie singla jest takie wspaniałe, jak się nam wydaje.


Od czasów Pięćdziesięciu twarzy Greya (recenzja klik) bardzo polubiłam grę Dakoty Johnson, jak i samą jej osobę, dlatego ucieszyłam się, gdy dowiedziałam się o powstaniu nowego filmu z jej udziałem, gdzie w dodatku będę mogła poznać ją z nieco innej strony. Fakt, że w Jak to robią single pojawić się miała również Rebel Wilson tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to moja obowiązkowa pozycja do obejrzenia w tym roku. Sama również jestem singielką, dlatego stwierdziłam, że ciekawie będzie zobaczyć, jak właśnie takie z pozoru niezobowiązujące życie postrzegają twórcy filmu.

W ekranizacji (bo jak się po obejrzeniu filmu dowiedziałam, powstał on na podstawie książki Liz Tuccilo) mamy czterech głównych bohaterów, jednak wydaje mi się, że tą najważniejszą postacią jest właśnie Alice, w którą wcieliła się Dakota Johnson. To dziewczyna bardzo spokojna i przyjacielska, która postanowiła pożyć trochę jako singielka. Zawsze z kimś mieszkała i przez cały czas ktoś był przy jej boku, więc w końcu zdecydowała, że chce przez jakiś czas sama iść przez życie, by móc zobaczyć, jak to w ogóle jest. Od samego początku bohaterka ta bardzo mi się spodobała i niezmiernie się cieszę, że to właśnie Dakotę Johnson mogłam zobaczyć wcielającą się w nią. Uważam, że aktorka świetnie się spisała i zdecydowanie nie wyobrażam sobie nikogo innego na jej miejscy. Zagrała bardzo przyjemnie, czyli tak, jak się tego spodziewałam.


Co do reszty postaci jestem dosyć neutralnie nastawiona - wszyscy bohaterowie byli przyjemni, jednak nie zwrócili na siebie zbyt wielce mojej uwagi. Nawet Rebel Willson, którą uwielbiam w roli Grubej Amy z Pitch Perfect (recenzja klik), jakoś bardzo mnie tu nie zaskoczyła. Jak większość granych przez nią postaci i Robin jest mocno kontrowersyjna i bardzo charakterystyczna, jednak tym razem jakoś bardzo mnie ta wersja aktorki nie zaszokowała. Szczególnie jednak nie podobała mi się postać Lucy, czyli jednej z czwórki głównych bohaterów, która mówiąc krótko, zwyczajnie mnie wkurzała. Zarówno mimika aktorki, jak i sama postać przez nią grana niesamowicie mnie denerwowała i gdy tylko pojawiała się ona na ekranie, chciałam aby jak najszybciej zniknęła.

Bardzo spodobała mi się jednak sama historia przedstawiona w filmie. Jest to typowa komedia z nutką romansu, jednak uważam, mimo wszystko udało jej się zachować dużo z oryginalności. Owszem, taki wątek miłosny może i jest często spotykany w tego typu filmach, jednak reszta jest dla mnie jak najbardziej oryginalna i niespotykana. Całość oglądało mi się bardzo przyjemnie.


W filmie przeplata się dużo wątków, które mimo wszystko koniec końców bardzo płynnie przechodzą w całość. Choć spodziewałam się po nim czegoś troszeczkę innego, teraz jestem zadowolona z tego co otrzymałam. Z pewnością film ten nauczyłby zarówno singli, jak i osoby będące już w stałym związku, że nie trzeba desperacko szukać sobie drugiej połówki, ani też iść przez życie jako zatwardziały singiel. Trzeba zwyczajnie iść przez życie tak, aby robić wszystko, na co ma się tylko ochotę, by później tego życia nie żałować. Ja jak najbardziej się z tym zgadzam!
Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się w końcu na Jak to robią single, gdyż z całą pewnością jeszcze nie raz będę do niego wracać. Polecam każdemu, kto chciałby się czegoś nauczyć od różnych rodzajów singli oraz tym, którzy po ciężkim dniu mają ochotę obejrzeć lekki a mimo wszystko całkiem fajny film.

piątek, 9 grudnia 2016

[18] Podsumowanie listopada [2016]


Listopad był dla mnie miesiącem dość mocno zabieganym i już niestety od początku zaczął się dla mnie bardzo źle. Mam tu na myśli pewne sprawy osobiste, o których nie będę wam tutaj zanudzać, jednak w dużej mierze zaważyło to też na moim prowadzeniu bloga oraz czytaniu. Szczerze mówiąc nie miałam w tym miesiącu w ogóle ochoty na czytanie, co z resztą też widać po ilości powieści, jakie udało mi się ukończyć. Spełniłam jednak jeden ze swoich najważniejszych celi na ten miesiąc - udało mi się wybrać do kina na Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć! Recenzji filmu możecie spodziewać się już na dniach, a ja tym czasem zapraszam was do dalszego podsumowania.

Liczba wyświetleń: 92,035
(o 2914 więcej, niż w październiku)
Obserwatorzy: 411
(o 4 więcej, niż w październiku)
Polubienia na FB: 212
(o 5 więcej, niż w październiku)
Polubienia na IG: 227
(o 18 więcej niż w październiku)


Choć w listopadzie udało mi się przeczytać cztery książki, mimo wszystko jakoś nie jestem z tego wyniku zadowolona. Samo czytanie szło mi bardzo opornie i często musiałam się siłą zmuszać do przebrnięcia przez trudniejsze, czy nudniejsze rozdziały. Nie umiałabym wybrać, która z tych pozycji podobała mi się najbardziej - chyba wszystkie były mniej więcej na równym poziomie - jednak stanowczo mogę stwierdzić, że jak najbardziej mi się one podobały. Na blogu pojawiły się trzy posty, a recenzja Pod samym niebem ukaże się już niedługo.



W przeciwieństwie do książek, z filmów jestem bardzo zadowolona. Udało mi się obejrzeć cztery filmy, na które już od bardzo dawna miałam ochotę (nie ważne, że na jednym z nich się zawiodłam dość mocno), oraz jak już wspominałam obejrzałam również Fantastyczne zwierzęta... Tutaj zdecydowanie najlepszym filmem okazał się oczywiście ten ostatni (co mnie wcale nie dziwi), a najgorszym Nick i Norah.

nick i norah | joy | jak to robią single| fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć (recenzja wkrótce)

Dodatkowe posty to tradycyjnie podsumowanie ubiegłego miesiąca oraz książkowe zdobycze listopada. Miałam w pranach opublikowanie nowego posta z serii porozmawiajmy jednak jakoś nie bardzo mi to wyszło. Na pewno jednak ów post ukaże się na blogu w grudniu.


I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje listopadowe wyniki. Niby nie było źle, jednak czuję, że w ostatnim czasie bardzo mocno zaniedbałam swoją aktywność zarówno na moim blogu, jak i na waszych. Gdy o tym myślę, jest mi przykro z tego powodu i jedyne, co mogę w tej chwili zrobić, to obiecać poprawę - czy się uda? No cóż, mam nadzieję, że tak! A jakie plany na grudzień? Wielkimi krokami zbliżam się do 100 tys. wyświetleń i jak już wspominałam, chciałabym dla was coś z tej okazji przygotować. Możliwe, że będzie to miało miejsce jeszcze w grudniu, tak więc bądźcie czujni i wpadajcie w odwiedziny!

A jak wam udał się grudzień? Jesteście zadowoleni, czy tak samo jak ja odczuwacie lekki niedosyt?
Copyright © 2014 About Katherine
Designed By Blokotek