środa, 23 grudnia 2015

[81] Harry Potter i Kamień filozoficzny (wydanie ilustrowane)

Tytuł oryginału:  Harry Potter and The Philosopher's Stone
Autor: J.K. Rowling  
Ilustrował Jim Kay
Cykl: Harry Potter
Tom: 1
Ilość stron: 245 stron
Wydawnictwo: Media Rodzina
Ocena: 10/10

Życie Harry'ego Pottera zmienia się całkowicie wraz z nadejściem jedenastych urodzin - olbrzym Hagrid dostarcza mu list i przynosi zdumiewające wieści. Harry nie jest zwykłym chłopcem, jest czarodziejem. Tak oto rozpoczyna się niezwykła przygoda...
[opis pochodzi z okładki książki] 

Harry Potter to zwykły chłopiec, który już od małego doświadczył wielkiego nieszczęścia - jego rodzice bowiem zginęli, ponoć za sprawą wypadku samochodowego, przez co Harry musi mieszkać ze swoim okropnym wujostwem i ich rozpieszczonym i lubiącym znęcać się nad słabszymi synem Dudley'em. Fakt, że Harry'emu zawsze zdarzają się jakieś dziwne i niewytłumaczalne rzeczy niestety nie poprawia sytuacji. Pewnego razu, chłopiec dostaje tajemniczy list, który wuj Vernon stara się ukryć przed nim za wszelką cenę. Gdy z czasem listów przychodzi coraz więcej, zdesperowany wuj Vernon postanawia wywieźć rodzinę w najodleglejsze miejsce w okolicy - do starej chaty na morzu, gdzie z pewnością nie przyjdzie żaden list. To jednak nie uchroniło ich przed tajemniczym Rubeusem Hagridem, który przybył do Harry'ego, aby osobiście dostarczyć mu ów list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart, gdyż jak się okazuje nie jest on zwykłym chłopcem, a czarodziejem.

Harry'ego Pottera z całą pewnością nie trzeba nikomu przedstawiać i chociaż nie każdy zapoznał się jeszcze książkową serią, czy też jej ekranizacjami, z pewnością słyszał o tym chłopcu. Na blogu pojawiła się już kiedyś recenzja pierwszego tomu serii przygód o tym czarodzieju (klik), a że dzięki uprzejmości wydawnictwa Media Rodzina miałam przyjemność zapoznania się z wersją ilustrowaną tej powieści, to właśnie na tym skupię się najbardziej w dzisiejszym poście.

Krótko przypomnę jednak moją opinię na temat Harry'ego Pottera i Kamienia filozoficznego.  Z tym, że jest to chyba jena z najlepszych książkowych (a także filmowych) serii świata z całą pewnością nie można się kłócić. Sama fabuła jest po prostu niesamowita, J.K. Rowling wykazała się istnym geniuszem literackim wymyślając taki fantastyczny świat, w którym nie jeden czytelnik bardzo chciałby się znaleźć. Wszyscy wykreowani przez nią bohaterowie są po prostu nie do opisania (nie ważne, czy jest to taka postać jak Harry Potter, czy też ktoś mniej ważny), autorka spisała się po wręcz idealnie przy tworzeniu ich. Każdy z nich jest inny i każdy wnosi sobą coś nowego i wyjątkowego do całego klimatu. Dodatkowo to, co z całą pewnością zasługuje na wielki plus, to niesamowity styl, jakim posługuje się autorka. Bardzo podoba mi się to, że pierwsza część serii jest pisana w stylu nawiązującym do wieku bohatera. Nie obeszło się tu również bez wielu licznych zabawnych fragmentów (moje ulubione to te z udziałem Dursley'ów). Jeśli więc chodzi o samą fabułę, bohaterów i styl z całą pewnością książka zasługuje na miano jednej z najlepszych.

Teraz chciałabym się skupić na aspekcie wizualnym powieści. Już sama okładka przykuwa wzrok czytelnika - ja sama zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. To jednak, co skrywa środek to po prostu istna magia! Wszystkie ilustracje, autorstwa Jim'a Kaya są fantastycznie wykonane i idealnie pokazują to, o czym czytamy na kartach książki. Od żadnej z nich wprost nie idzie oderwać wzroku, a każda kolejna jeszcze bardziej nas zaskakuje. Autor skupił się na nawet najdrobniejszym szczególe - każdy z nich jest idealnie dopracowany, żaden nie został pominięty. Choć sama bardzo przyzwyczaiłam się już do filmowych pierwowzorów bohaterów książki i ich twarzy muszę przyznać, że swoimi ilustracjami Jim Kay idealnie trafił w moje wyobrażenia. Co prawda znalazło się kilka drobnych różnic, ale jest ich tak mało, że można przymknąć na nie oko. W tych ilustracjach spodobało mi się to, że nie są one przesadzone, czytaj przekoloryzowane. Kolory nie są zbyt jaskrawe (idealne dla dzieci), a wszystko przedstawione jest tak, jak zaplanowała sobie J.K. Rowling.

Harry Potter i Kamień filozoficzny w wydaniu ilustrowanym to na prawdę świetny pomysł na przedstawienie książki, który został zrealizowany wprost idealnie. To cudowny dodatek do lektury, który z całą pewnością umili czas każdemu czytelnikowi. Szczerze mówiąc, choć bardzo się staram, nie mogę znaleźć tu chyba żadnych poważnych wad, co dowodzi tylko temu, że całość została starannie przemyślana i przygotowana z największym zaangażowaniem. Cena może wydawać się trochę wysoka, ale powiem wam, że zdecydowanie warto odmówić sobie jakąś zwykłą powieść, by móc za to zapoznać się z tym ilustrowanym arcydziełem. Pozycja ta z całą pewnością warta jest każdych pieniędzy. Jest to moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla każdego wielkiego fana Harry'ego Pottera! W czeluściach internetu przeczytałam, że mają zostać wydane kolejne części Harry'ego w wersji ilustrowanej (mam nadzieję, że w Polsce wydawnictwo Media Rodzina również się na to skusi). Ja sama więc czekam na ten moment z wielką niecierpliwością!

Za możliwość zapoznania się z tą cudowną książką dziękuję wydawnictwu Media Rodzina!

poniedziałek, 21 grudnia 2015

[9] Niedzielny przegląd muzyczny ❄ ❄ ❄Christmas Songs Edition❄ ❄ ❄


Ho, ho, ho... Święta zbliżają się wielkimi krokami, a co za tym idzie coraz częściej naszych uszu dobiegają świąteczne utwory. Już chyba w prawie każdym sklepie słychać świąteczne nuty - czasem te tradycyjne, a niekiedy te, że tak powiem wyjątkowe. Ja zdecydowanie jestem zwolenniczką tego drugiego rozwiązania, więc w dzisiejszym niedzielnym (choć wyjątkowo opublikowanym w poniedziałek) przeglądzie muzycznym chciałabym wam zaprezentować moje ulubione i zdecydowanie odbiegające od tych tradycyjnych świąteczne kawałki. 

Jak zapewne pamiętacie, nie jestem fanką polskich utworów i praktycznie żadnych takich piosenek nie słucham, a co za tym idzie nie słucham też polskich kawałków świątecznych. Zwyczajne kolędy są dla mnie nudne i smutne (przecież powinniśmy się cieszyć), dlatego więc specjalnie dla was wybrałam świąteczne utwory zespołów, których słucham na co dzień. Nie chcę was specjalnie zanudzać zbędnymi słowami, bo nie o to chodzi w dzisiejszym poście, więc chyba po prostu pozostawię was ze skompletowaną przeze mnie playlistą świąteczną. Kolejność utworów jest oczywiście przypadkowa (choć moim faworytem z całą pewnością jest tu singiel Hurts oraz kawałek z Pitch Perfect 2), a posłuchać ich możecie na You Tube klikając, w którąkolwiek z grafik. Liczę również, że kawałki te wpadną wam w ucho i będą towarzyszyć w wirze świątecznych przygotowań. No i oczywiście czekam na wasze propozycje nietypowych i nie trzymających się tradycji świątecznych singli!


poniedziałek, 14 grudnia 2015

[6] MUZYCZNIE: Muse

Jejku! Czy wy wiecie, kiedy ostatnio opisywałam na blogu jakąś kapelę? Było to dokładnie piątego lutego 2015 roku! Aż żal się przyznawać do takiego zaniedbania. Ale, ale! Dzisiaj postanawiam to zmienić i właśnie w tym momencie przychodzę do was z jednym z najgenialniejszych zespołów jakie istnieją na tym świecie! Panie i panowie, przed państwem MUSE!

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

Tą brytyjską kapelę zna chyba każdy, kto choć trochę interesuje się rockiem i alternatywą. Są oni niczym legenda i tu zdecydowanie nie ma się co dziwić, gdyż jest to chyba jeden z najlepszych zespołów w tych gatunkach. Tak jak mówiłam wcześniej, Muse nie jest moim ostatnim odkryciem, gdyż z chłopakami znamy się już sporo czasu. Nasze spotkanie było dość niespotykane, gdyż poznałam ich dzięki filmowi Zmierzch. Jednakże choć zawsze rozpływałam się przy dźwiękach Resistance czy Madness to niestety nigdy specjalnie nie zagłębiałam się w dyskografię kapeli. Wszystko zmieniło się, gdy obejrzałam ich koncert Live At Rome Olimpic Stadium..... Zanim jednak tradycyjnie opowiem wam, za co tak bardzo pokochałam Muse, jeśli jeszcze nie zdążyliście się z nimi zapoznać przedstawię wam króciutko ich początek oraz dorobek.

Tak więc, jak wspominałam Muse to brytyjski zespół rockowy, który swoją działalność zapoczątkował w 1994 roku. Utworzony został w Teignmouth w hrabstwie Devon. Jak możemy dowiedzieć się z Wikipedii, początkowo członkowie Muse - Matthew Belamy (wokal, gitara oraz keyboard), Chris Wolstenholme (gitara basowa, keyboard, wokal towarzyszący) oraz Dominic Howard (perkusja) - w czasie studiów grali w zupełnie różnych zespołach. Z czasem jednak ich siły się połączyły i po sukcesie odniesionym w lokalnym konkursie Battle of The Bands, wówczas jako Rocket Baby Dolls (z wizerunkiem gotyckim/glam), postanowili zmienić nazwę na Muse, porzucić studia oraz dotychczasowe prace i wynieść się z Teighnmouth. Jak wiadomo początki zawsze bywają trudne i nie inaczej było w przypadku Muse. Choć zyskiwali coraz to nowych fanów wytwornie brytyjskie nie garnęły się do nawiązania z nimi współpracy. Chętne do przesłuchań grupy były natomiast wytwórnie amerykańskie i w końcu dzięki jednej z nich kapela wydawała swoje pierwsze albumy.

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

Jeśli chcielibyście bardziej zagłębić się w biografię Muse zapraszam was na Wikipedię (klik), bądź też do sięgnięcia po ich biografię Muse. Nie z tego świata Marka Beaumonta. Sama niestety nie miałam jeszcze okazji do zapoznania się z nią, lecz z tego co udało mi się w niej podpatrzeć wywnioskowałam, że biografia jest bardzo dobrze przedstawiona - zawiera wiele informacji, a wszystko przedstawione w bardzo interesujący sposób. Ja teraz przeskoczę ładnych parę lat i zatrzymam się na teraźniejszości.

Na dzień dzisiejszy Muse mają na swoim koncie aż siedem albumów studyjnych, co z pewnością ucieszy tych, którzy z ich twórczością dopiero się zaznajamiają. Słuchając po kolei każdego z nich można więc idealnie dostrzec, jak na przestrzeni czasu zmieniały się single Brytyjczyków.

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

Ich debiutanckim krążkiem jest niejaki Showbiz i muszę się wam przyznać, że jest on mi najmniej znanym albumem Muse ze wszystkich siedmiu. Wydany został dokładnie 4 października 1999 roku  i utrzymany jest w gatunkach rocka alternatywnego oraz new prog. Ciekawostką jest, że muzykę i słowa do wszystkich singli z tego krążka, z wyjątkiem Cave, napisał sam Matthew Bellamy. Dalej mamy Orgin of Symmetry z 17 lipca 2001 roku, gdzie dominuje rock alternatywny oraz rock progresywny. Znajdziemy na nim kawałki takie jak Bliss oraz fantastyczne Plug in Baby.  Tu również Matthew Bellamy jest autorem wszystkich, prócz jednego z singli. Absolution z 21 września 2003 roku to trzeci z albumów Muse, a znaleźć możemy na nim jedne z moich ulubionych kawałków Brytyjczyków - Time is Running Out oraz Hysteria.

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

Dalej mamy Black Holes and Revelations z 3 lipca 2006 roku, skąd pochodzi kawałek Supermassive Black Hole, który mogliśmy usłyszeć na soundtracku Zmierzchu. Tak, jak mówiłam wcześniej, to właśnie od tego singla zaczęła się moja przygoda z Muse. Prócz tego, na tym albumie możemy znaleźć również kawałki takie, jak Starlight czy Knights of Cydonia. Jak donosi Wikipedia, na albumie tym widoczne są wpływy między innymi zespołów Queen oraz Depeche Mode oraz muzyki poważnej z południa Włoch. Piąty z albumów nosi nazwę The Resistance, a wydany został dokładnie 14 września 2009 roku. Dominują w nim: rock alternatywny, rock progresywny, rock symfoniczny oraz new prog. Przedostatni, a mianowicie The 2nd Law zdecydowanie jest moim ulubionym albumem Muse. Rzadko zdarza się, aby jakiś album podobał mi się w całości - od początku do końca - tutaj właśnie tak jest. Najnowszą twórczością zespołu jest album Drones z 5 czerwca 2015 roku. Album ten jest trochę bardziej powiedzmy mroczniejszy niż poprzednicy, jednakże zdecydowanie nie jest to przesadzone. Utrzymany jest w gatunkach rocka alternatywnego, hard rocka oraz rocka progresywnego. Tu również autorem wszystkich kawałków, wyłączając Drones jest Matthew Bellamy. Oprócz tego, jakiś czas temu zespół zaśpiewał cover utworu Lies szkockiej grupy CHVRCHES, co wyszło im po prostu niesamowicie (klik).

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

Prócz albumów studyjnych grupa wydała również dwa pełne albumy koncertowe, w tym Live At Rome Olimpic Stadium. Koncert ten śmiało można nazwać muzyczną petardą, gdyż uznawany jest za jeden z najlepszych koncertów. A wszystko idealnie zostało zarejestrowane przez liczne kamery o bardzo wysokiej rozdzielczości. Koncert ten nie raz porównywany był do wielkiej amerykańskiej filmowej produkcji i zdecydowanie nie ma się temu co dziwić, gdyż zrobi on wrażenie na każdym - nawet na tych, których muzyka Muse zdecydowanie nie kręci. Sama oczywiście oglądałam go za pośrednictwem You Tube (Live At Rome Olimpic Stadium - klik) i choć z reguły nie oglądam koncertów zespołów, tutaj przepadłam już od samego początku. Oglądając ma się wrażenie, że samemu jest się na ów stadionie i bawi się razem z tą masą ludzi, która postanowiła posłuchać Muse na żywo. Jednym słowem NIESAMOWITE! Dodatkowo idealnie usłyszeć można, że chłopaki grając na żywo trzymają taki sam genialny poziom, co na nagraniach. Rzadko zdarza się, aby czyjś głos brzmiał na żywo dokładnie tak samo. Tak więc, jeśli jeszcze nie mieliście okazji się z tym zapoznać, nie czekajcie!

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

To, co jeszcze prócz muzyki uwielbiam w Muse to fakt, iż są oni po prostu zwykłymi ludźmi. Matthew Bellamy to ponoć wzór skromności i nieśmiałości choć wszyscy ich fani wiedzą, że to co tworzy można ogłosić mianem arcydzieł w świecie rocka alternatywnego, on nie idzie za falą zachwytów, sława nie uderza mu do głowy - robi po prostu to, co kocha, a to w muzyce jest na prawdę bardzo cenne. Fantastyczne są również wszystkie ich teledyski - każdy prezentuje jakąś historię i każdy ukazuje członków Muse jako zwykłych muzyków. A za to właśnie ich kochamy. Gdy połączy się więc w całość to wszystko, co wszyscy w nich uwielbiamy - wspaniały i niepowtarzalny głos Matta, niezwykle pociągające i na bardzo długo zapadające w pamięć kawałki, ten niezwykły klimat, który towarzysz każdej wykonywanej przez nich piosenki oraz to, że są po prostu sobą i w to co robią wkładają całe swoje serce - powstaje kapela wszech czasów, która pozostanie w sercach fanów do samego końca.

Myślę, że podsumowanie nie będzie tu wcale potrzebne, gdyż wszyscy, co czuję do Muse, mam nadzieję, udało mi się zawrzeć wyżej. Mam nadzieję, że chłopaki dalej będą odwalać kawał tak fantastycznej roboty. Liczę również, że kiedyś uda mi się wybrać na ich koncert - z pewnością spełnię wówczas jedno ze swoich największych marzeń. Tradycyjnie, na sam koniec zostawiam wam playlistę z moimi ulubionymi kawałkami Muse, z którą możecie zapoznać się na You Tube, klikając w dowolną z grafik, która was tam przeniesie. Kolejność utworów jest całkowicie przypadkowa (no bo jak tu wybierać z pośród tylu arcydzieł?). Piszcie w komentarzach, czy znacie Musze, czy tak jak ja ich kochanie. a może wręcz nienawidzicie? Mam nadzieję, że choć trochę zachęciłam was do zapoznania się z nimi, a uwierzcie mi warto!

https://www.youtube.com/watch?v=w8KQmps-Sog&list=PLbEigsO9U0Ra-Db0LZmvo9uAiQxyMHdcH

Oficjalna storna Muse - klik
Oficjalny kanał Muse na You Tube - klik

piątek, 11 grudnia 2015

[50] FILMOWO: Iluzja

Tytuł oryginału: Now You See Me

Reżyseria: Louis Leterrier

Scenariusz: Boaz Yakin, Edward Ricourt, Ed Solomon

Gatunek: Kryminał, Thriller

Czas trwania: 1 godz. 55 min.

Premiera: 28 czerwca 2013 (Polska), 21 maja 2013 (świat)

Produkcja: Francja, USA

Obsada: Mark Ruffalo, Jesse Eisenberg, Woody Harrelson, Ilsa Fisher, Dave Franco, Mélanie Laurent, Michael Caine, Morgan Freeman

Ocena: 10/10

Klikając w plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

Drogi czworga magików przecinają się, gdy otrzymują po pewnej tajemniczej karcie tarota. Rok później w przeciągu zaledwie dwóch dni stają się niezwykle sławni. Ich niesamowite sztuczki wprawiają w podziw każdego widza, gdyż nie są one tak do końca zgodne z prawem. Gdy podczas jednego z występów, będąc w Las Vegas obrabiają jeden z banków w Paryżu, a ukradzione pieniądze rozdają widowni zaczyna interesować się nimi FBI oraz Interpol. Magicy okazują się być jednak o niebo sprytniejsi i zgrabnie uciekają przed prawem, co doprowadza do szaleństwa jednego z agentów FBI - Dylana Rhodes'a, który postanawia za wszelką cenę dopaść ich na gorącym uczynku. Nikt nie wie jednak, wszystkie te małe występy są częścią wielkiego spektaklu.


Iluzja to niezwykły film, który bardzo spodobał mi się już od pierwszego seansu, jednakże z każdym kolejnym sprawiał, że zakochiwałam się w nim coraz bardziej. Jako, że sama wierzę w magię film ten był dla mnie wręcz punktem obowiązkowym. Poznajemy w nim czwórkę zwykłych, jednakże niezwykle utalentowanych magików - J. Daniela Atlasa, Merrit'a McKinney'a, Henley Reevers oraz Jack'a Wilder'a. Każda z tych postaci jest niezwykle charyzmatyczna - to właśnie oni nadają Iluzji ten fantastyczny klimat. Różnią się od siebie charakterami, jednakże połączyły ich tajemnicze karty tarota, które zapoczątkowały powstanie wspaniałych Czterech Jeźdźców. Aktorzy do tych ról zostali dobrani po prostu idealnie i nie wydaje mi się, aby ktoś inny mógł zaprezentować ich lepiej. Prócz Czterech Jeźdźców dużą rolę odgrywa tu również agent FBI Dylana Rhodes, który mimo początkowej niechęci stawia sobie za cel honoru przyłapania magików na gorącym uczynku. Wcielił się w niego nie kto inny niż sam Mark Ruffalo, który moim zdaniem do takich ról nadaje się idealnie. 


Fabuła filmu jest po prostu niesamowita. Wszystko zostało tu przemyślane w najdrobniejszym szczególe - nie ma miejsca na żadne błędy. Całości dopełniają niezwykłe efekty specjalne prezentujące liczne sztuczki magików. Największym gwoździem programy jest tu jednak zakończenie, którego chyba nikt nie mógł się spodziewać. Mimo, iż film widziałam już drygi raz znów byłam w wielkim szoku i musiałam się długo po nim zbierać. Tak więc, jeśli ktoś myśli, że Iluzja niczym go nie zaskoczy zdecydowanie się myli.


Iluzja nie jest jednak filmem dla każdego. To jedna z tych pozycji, przy których trzeba uważnie śledzić rozwijającą się fabułę, by nie przegapić żadnego drobnego szczegółu, który w mgnieniu oka może zmienić dosłownie wszystko. Jest to zatem film na myślenie, jednak nie obawiajcie się tego - w tym przypadku zdecydowanie warto troszkę więcej pomyśleć. 

Jak najbardziej oczywiście zachęcam was więc do zapoznania się z Iluzją, gdyż jest to kawał na prawdę fantastycznego kina, gdzie grzechem byłoby je ominąć. Jeśli tak jak ja uwielbiacie magię i tajemnicę, a to wszystko połączone genialną historią kryminalną, jest to pozycja zdecydowanie dla was. Z całą pewnością długo o nim nie zapomnicie i będziecie chcieli wracać do niego jeszcze nie jeden raz. Ja sama z wielką niecierpliwością czekam na premierą drugiej części Iluzji. Ma pojawić się tam Daniel Radcliffe w jednej z głównych rów, więc z całą pewnością nie mogę sobie tego odpuścić. Szkoda tylko, że aby go zobaczyć muszę czekać aż do wakacji. Jednakże taki genialny film z pewnością wart jest czekania.


ILUZJA:
iluzja | iluzja 2 | iluzja 3

czwartek, 10 grudnia 2015

[80] Czy wspominałam, że Cię kocham?

Tytuł oryginału: Did I Mention I Love You?
Autor: Estelle Maskame
Cykl: Dimily
Tom: 1
Ilość stron: 402 strony
Wydawnictwo: Feeria Young
Ocena: 8/10

Miłość jest wszystkim...
tylko nie tym, czego się spodziewasz.

Eden Munro nie widziała ojca przez całe lata, od dnia rozwodu rodziców. Gdy więc ten zaprasza ją, by spędziła lato u niego w Kalifornii wraz z nim i jego nową rodziną - żoną i trzema przybranymi synami - dziewczyna jest zaskoczona, jednak decyduje się na to. W gorącym Santa Monica czeka ją życie, jakiego jeszcze nie zaznała: szalone imprezy, alkohol, łamanie zasad, a przede wszystkim rodząca się wbrew rozsądkowi więź między nią a najstarszym z jej przyrodnich braci - antypatycznym Tylerem. Okazuje się, że ten odpychający buntownik  ma też drugą, tajemniczą twarz. Ta miłość nigdy nie powinna się zdarzyć... a teraz trzeba z nią coś zrobić.
[opis pochodzi z okładki książki] 

Po trzyletniej rozłące, kiedy to ojciec Eden postanowił porzucić swoją dotychczasową rodzinę i zacząć wszystko od nowa, dziewczyna odstaje od niego telefon. Ojciec zaprasza ją, aby spędziła dwa miesiące wakacji w jego nowym domu w Kalifornii, wraz z nim i jego nową rodziną - żoną Ellą oraz przyrodnimi synami Chasem, Jamiem oraz Tylerem. Mimo początkowych oporów i ostrzegań ze strony matki przed "ojcem dupkiem" Eden postanawia dać mu jeszcze jedną szansę. Gdy jednak tylko spotyka go na lotnisku wie, że nie była to zbyt mądra decyzja. W domu w Santa Monica Eden dowiaduje się, że jej nowi przyrodni bracia to wcale nie małe dzieci, których się spodziewała. Jej uwagę od razu przykuwa pozujący na twardziela i buntownika Tyler. Od początku bardzo intryguje ją jego zachowanie oraz gra emocji. Wszystko to coraz bardziej ją do niego przyciąga, chociaż ten od samego początku traktuje Eden jak popychadło. Z czasem jednak zaczyna rozkwitać pomiędzy nimi zakazane uczucie.

W przypadku książki Czy wspominałam, że Cię kocham? muszę przyznać, że od samego początku niesamowicie intrygowała mnie jej okładka i w sumie to głównie dzięki niej zwróciłam uwagę na tą powieść. Byłam również bardzo ciekawa twórczości Estelle Maskame, o której wcześniej w ogóle nie słyszałam, a interesujący opis książki utwierdził mnie już tylko w przekonaniu, że koniecznie muszę zapoznać się z Czy wspominałam, że Cię kocham?.

"Wybaczenie to nie jest coś, czego należy oczekiwać. Na to trzeba sobie zapracować."

Na kartach powieści poznajemy niejaką Eden Munro, która pełni tu rolę zarówno głównego bohatera ale również i narratora. Postać tą polubiłam już od pierwszych rozdziałów i wiedziałam, że z całą pewnością się zaprzyjaźnimy. W wielu bowiem sytuacjach myślałyśmy bardzo podobnie, sama tak jak Eden, jestem też niezwykle ciekawska i w wielu przypadkach postąpiłabym dokładnie jak ona. W książce poznajemy również wiele innych ciekawych postaci, a dzięki temu, że główna bohaterka sama dopiero się z nimi zaznajamia, możemy postawić się na jej miejscu. Nie ulega dyskusji fakt, iż tak jak Eden, mnie również od samego początku bardzo zaczął intrygować Tyler - najstarszy z przyrodnich braci dziewczyny. To postać niezwykle tajemnicza, którą ciężko od razu poznać, gdyż wiele ukrywa. Chowa na prawdę sporo asów w rękawie, które mogą czytelnika bardzo zaskoczyć.

Sama historia, jaka została przedstawiona w Czy wspominałam, że Cię kocham? niezwykle przypadła mi do gustu, gdyż jak dotąd nie czytałam powieści, gdzie miłość rozkwitałaby między przyrodnim rodzeństwem. Motyw ten bardzo przypadł mi do gustu i czytają nie mogłam doczekać się, aby poznać dalsze losy bohaterów i zobaczyć jak autorka sobie z tym wszystkim poradziła. Fabuła jest niezwykle wciągająca i szczerze mówiąc bardzo trudno jest się od niej oderwać. Rzadko zdarza się, aby jakaś powieść zaciekawiła mnie już kilkoma swoimi pierwszymi zdaniami - tej książce jak najbardziej się to udało. Estelle Maskame bardzo dobrze poradziła sobie w wykreowaniem wszystkich poszczególnych bohaterów, oraz z obmyśleniem samej historii. W dzisiejszych czasach trudno o oryginalność, w szczególności jeśli chodzi o powieści, jednakże jej zdecydowanie udało się stworzyć coś nowego. Jeśli chodzi o styl pisarski, jakim posługuje się Estelle Maskame, niezmiernie mi się on podobał. Nie był zbyt przytłaczający i trudny, tylko lekki swobodny i przyjemny, a mimo to nie taki całkiem zwyczajny. Czytając powieść z perspektywy Eden nie czułam się, jakbym poznawała pamiętnik jakiejś głupiutkiej nastolatki, tylko historię dojrzałej młodej kobiety, która ma swoje problemy i zmartwienia i stara się je rozwiązać. Dla mnie znaczy to bardzo wiele i cieszę się, że autorce udało się to osiągnąć. 

Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się zapoznać z tą niesamowitą powieścią, jaką jest Czy wspominałam, że Cię kocham?. Posiada ona wiele na prawdę mocnych zalet, które z pewnością nie jednego z czytelników zachęcą do zapoznania się z fabułą. Mnie niezwykle podobało się zakończenie, którego szczerze mówiąc trochę się nie spodziewałam. Dzięki niemu nie mogę doczekać się, gdy wydawnictwo Ferria Young wyda kolejną cześć serii Dimily, po którą z całą pewnością sięgnę. Tak więc słowem podsumowania, jak najbardziej zachęcam was do zapoznania się z historią Eden, gdzie podczas jednych wakacji zmieniło się całe jej życie. Jestem przekonana, że wielu z wam historia spodoba się tak samo jak mi. Zdecydowanie polecam!

DIMILY:

Za możliwość przeczytania Czy wspominałam, że Cię kocham? serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!

poniedziałek, 7 grudnia 2015

[79] Collide


Tytuł oryginału: Collide

Autor: Gail McHugh
Cykl: Collide
Tom: 1
Ilość stron: 350 stron
Wydawnictwo: Akurat
Ocena: 8/10

Jej umysł na próżno walczył z tym, o czym doskonale wiedziało jej ciało: pragnęła go i to bardzo.

Zaraz po ukończeniu college'u Emily spotyka dotkliwy cios: niespodziewanie umiera jej matka. Emily przeprowadza się ze swoim chłopakiem do Nowego Jork, by zacząć życie od nowa. Co prawda wewnętrzny głos zaleca jej ostrożność, ale Dillon w ciężkich chwilach był dla niej tak dobry i troskliwy, że dziewczyna postanowiła związać z nim swój los. W nowym Jorku poznaje Gavina - seksownego, czarującego playboya. Już podczas pierwszego, krótkiego spotkania udaje mu się rozpalić zmysły Emily. Dziewczyna jest rozdarta pomiędzy lojalnością do dotychczasowego partnera, od którego nigdy nie zaznała niczego złego, a namiętnością do przystojnego zdobywcy serc. Sytuacja szybko się komplikuje, ponieważ z biegiem czasu Dillon zaczyna coraz częściej ujawniać swoją prawdziwą, mroczną naturę, a z kolei nadzwyczajna atrakcyjność i namiętność Gavina okazuje się jedynie maską, za którą kryje się bolesna przeszłość. Rozdarta wewnętrznie Emily musi szybko podjąć decyzję, którego z nich wybrać. Cokolwiek zrobi, jedno jest pewne: ból rozstania pozostanie z nią już na zawsze.
[opis pochodzi z okładki książki] 

Po śmierci ukochanej matki, Emily postanawia przeprowadzić się z rodzinnego miasta do Nowego Jorku, aby być bliżej swojego chłopaka Dillona. Wprowadza się do swojej najlepszej przyjaciółki ze studiów, znajduje pracę na lato i stara się zacząć życie od nowa. Pewnego razu, zupełnie przypadkiem poznaje niezwykle przystojnego mężczyznę, o którym nie wiedzieć czemu nie może zapomnieć. Gdy ów mężczyzna imieniem Gavin pojawia się więc w restauracji, w której pracuje Emily i to w dodatku jak się okazuje specjalnie, aby ją spotkać, bohaterka wie, że znajomość ta bardzo namiesza w jej dotychczasowym życiu. Emily jednak nie spodziewała się, że Gavin to najlepszy przyjaciel jej chłopaka i właściciel pewnej potężnej firmy, a fakt, iż Gavin również nie może zapomnieć o dziewczynie tylko jeszcze bardziej wszystko pogrąża.

"Czasami niewłaściwe rzeczy prowadzą nas do właściwych ludzi."

Przyznam się szczerze, że gdy tylko usłyszałam o Collide wiedziałam, że jest to książka, po którą muszę jak najszybciej sięgnąć. Niezwykle zaciekawił mnie jej opis oraz wspaniała okładka. Trochę czasu zajęło mi jednak znalezienie chwili na jej przeczytanie, a przez ten okres, po przeczytaniu licznych opinii na jej temat, zdążyłam się na nią bardzo nastawić. I to chyba był mój błąd, gdyż nie ukrywam, że jestem tą pozycją troszkę rozczarowana. 

Jej głównymi bohaterami są Emily oraz Gavin. Ciekawe jest to, że historii przedstawionej w Collide nie poznajemy tylko za pośrednictwem jednego z nich. Ich opowieści przeplatają się ze sobą nawzajem, dzięki czemu możemy poznać od razu zarówno punkt widzenia Emily, jak i Gavina. Z początku trochę mi to przeszkadzało, gdyż wszystko, co przeczytałam zaczęło mieszać mi się w głowie, co powodowało nie mały zamęt. Z czasem jednak przyzwyczaiłam się do tego sposobu narracji i nie zwracałam już na niego uwagi. Jeśli jednak mam być szczera, wolałabym, żeby książka napisana była z perspektywy jednego bohatera, albo ewentualnie, aby każdy z nich miał swoje osobne rozdziały. Z pewnością ułatwiłoby to czytanie. Bardzo spodobały mi się jednak postaci głównych bohaterów. Zapewne wielu czytelników zapoznając się z opisem Collide i czytając fragment "W nowym Jorku poznaje Gavina - seksownego, czarującego playboya. Już podczas pierwszego, krótkiego spotkania udaje mu się rozpalić zmysły Emily. " myśli sobie, że jest to kolejna powieść gdzie mężczyzna bawi się uczuciami kobiety, a dopiero później dostaje jakiegoś wielkiego olśnienia i postanawia się dla niej zmienić. Wręcz przeciwnie. Choć Gavin jest owszem typem mężczyzny, który raczej nie poświęca czasu stałym związkom z pewnością nie zalicza się do tego wyżej przedstawionego przeze mnie typu bohatera literackiego. Mężczyzna od samego początku pragnie znaleźć tą jedyną, zależy mu na założeniu rodziny oraz ślubie. Po prostu ma pecha w miłości i nie może nikogo takiego znaleźć. Jak dla mnie więc jest to bardzo miły powiew świeżości w świecie romansów - bardzo chętnie zapoznałabym się z innymi takimi powieściami.

Autorka przedstawiła bardzo fajną i przemyślaną historię. Fabuła bardzo mi się podobała i z wielką niecierpliwością czekałam, jak cała sytuacja rozwinie się dalej. Sama książka jest bowiem niezwykle wciągająca, przez co zdecydowanie nie można się od niej oderwać. Jednak to, co mi się tu nie podobało to styl pisarki autorki. Gdybym nie była aż tak ciekawa tej książki, za pewne zrezygnowałabym z niej już po pierwszych stronach. Została ona bowiem napisana bardzo prosto i nieskomplikowanie. W niektórych momentach strasznie denerwował mnie dobór słów lub opisy sytuacji. Nie wiem, czy jest to wina polskiego tłumaczenia, czy po prostu autorka postanowiła to wszystko tak przedstawić, ale strasznie mnie to denerwowało. Choć jak mówiłam wcześniej sama historia oraz bohaterowie bardzo mi się podobali styl, w jakim została napisana książka zdecydowanie zasługuje na wielkiego minusa.

"Chcę wszystkiego, co dobre, co złe i pomiędzy..."

Podsumowując więc, Collide to bardzo interesująca książka, w której niestety nie obyło się bez licznych wad. Mimo wciągającej fabuły, która z całą pewnością zasłużyła sobie na duży plus, styl jakim posługuje się autorka pozostawia wiele do życzenia. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że z kolejnymi książkami się on poprawi. Oczywiście sięgnę po dalsze kolejną cześć serii Collide - zdecydowanie nie mogę odpuścić sobie poznania dalszych losów Emily oraz Gavina. Mimo moich narzekań książkę jak najbardziej polecam, bo szkoda byłoby sobie ją odpuścić. Nie nastawiajcie się jednak na nią jakoś specjalnie, gdyż może spotkać was nie małe rozczarowanie. Jest to przyjemny lekki erotyk, który idealnie nadaje się na leniwe wieczory. Tak więc mimo wszystko polecam.

COLLIDE:
collide | pulse

niedziela, 6 grudnia 2015

[8] Niedzielny przegląd muzyczny


Święta zbliżają się już wielkimi krokami, a co za tym idzie zbliżają się i piosenki świąteczne. Choć świąteczny klimat już powoli mnie dopada, czy to za sprawą książek, czy poprzez wykonywanie świątecznych ozdób, w przypadku muzyki dałam sobie jeszcze spokój. W ostatnich tygodniach mój muzyczny repertuar był nieco zakręcony. Zdarzyło się nieco wyjątków, które zaskoczyły nie tylko mnie, ale i moją przyjaciółkę, która dość dobrze zna już mój gust muzyczny. Zanim jednak zdradzę wam, czego słuchałam, przedstawię wam nowości, które pojawiły się ostatnio na rynku muzycznym. Wybrałam oczywiście kilka interesujących według mnie pozycji i szczerze wam powiem, że nie ma tu zbyt wielkiego szału.


W ostatnim niedzielnym przeglądzie muzycznym pisałam wam o kawałku Emperor's New Clothes amerykańskiego zespołu Panic! At the Disco, który jest pierwszą zapowiedzią ich nadchodzącej nowej płyty. W przeciągu ostatnich dni pojawił się nowy singiel z przyszłego krążka Death of a Bachelor, a mianowicie LA Devotee. Jest on bardziej radosny w porównaniu do Emperor's New Clothes, lecz nadal utrzymany jest w stylu Panic! At the Disco. LA Devotee nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, jednakże chętnie mimo to zapoznam się z dalszymi kawałkami z nowej płyty zespołu. Dalej pojawił się nowy album finlandzkiego zespołu Softengine. Jakiś czas temu namiętnie słuchałam ich pierwszego krążka We Created the World więc z pewnością i From Earth, From Ashes, From Dust sobie nie odpuszczę. Na razie udało mi się zapoznać z jednym singlem z tej płyty, a mianowicie z Big Fat Bass Drums i muszę przyznać, że był on nawet interesujący. Ostatnia z wybranych przeze mnie nowości muzycznych to soundtrack z filmu Igrzyska śmierci: Kosogłos część 2 (recenzja klik). Choć jest to soundtrack z muzyką klasyczną, z pewnością dla niejednego z fanów Igrzysk... jest to pozycja obowiązkowa. Osobiście, choć sama raczej takich soundtracków nie słucham z pewnością się z nim zapoznam.

Jak więc mówiłam, nowości muzyczne w ostatnich tygodniach nie porywają, ale ważne że coś mimo to się znalazło. Pozostawiam was więc z moją ostatnią playlistą - pamiętajcie, że możecie przesłuchać jej wygodnie na youtube.com klikając w poniższy obrazek, który was tam przeniesie. Jak zawsze liczę, że znajdziecie coś dla siebie. No i oczywiście czekam na kawałki z waszych playlist!


piątek, 4 grudnia 2015

[49] FILMOWO: Zanim się rozstaniemy

Tytuł oryginału: Before We Go

Reżyseria: Chris Evans

Scenariusz: Ronald Bass, Jen Smolka, Chris Shafer, Paul Vicknair

Gatunek: Dramat, Komedia, Romans

Czas trwania:1 godz. 29 min.

Premiera: 12 września 2014 (świat)

Produkcja: USA

Obsada: Chris Evans, Alice Eve, Emma Fitzpatrick, Mark Kassen, Daniel Spink

Ocena: 9/10

Klikając w plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com


Brooke Dalton musi bardzo pilnie wrócić z Nowego Jorku do Bostonu. Niestety w ostatniej chwili ucieka jej pociąg, a kolejny będzie dopiero następnego dnia rano. Dodatkowo zepsuł się jej telefon, a prędzej zostaje okradziona - złodziej zabrał jej torebkę wraz ze wszystkimi dokumentami oraz pieniędzmi. Na pomoc przychodzi jej niejaki Nick Vaughan, którego kobieta spotkała na dworcu. Mężczyzna widząc Brooke w potrzebie postanawia pomóc jej jak najszybciej dostać się do Bostonu. Los jednak im nie sprzyja. Na swojej drodze napotykają coraz to więcej przeciwności, które w końcu czynią dostanie się do Bostonu wręcz niemożliwym. 


Zanim się rozstaniemy  to film, który zaciekawił mnie już od samego początku. Gdy tylko zapoznałam się z jego zwiastunem wiedziałam, że to może być coś i koniecznie muszę się z nim zapoznać. Cóż, nie myliłam się i choć arcydziełem raczej nie można go nazwać to z pewnością kawał na prawdę dobrego filmu, od którego nie można się oderwać.

Głównymi bohaterami jest para kompletnie obcych dla siebie ludzi - Brooke i Nick. Ich przypadkowe spotkanie oraz chęć pomocy sprawia, że dwójka ta, mimo początkowej niechęci i nieufności ze strony kobiety, w bardzo krótkim czasie staje się przyjaciółmi. W ich role wcielili się kolejno Alice Eve, którą jak się okazuje znam nawet z jednego filmu (może rola mało ważna, ale i tak się liczy) oraz Chris Evans, czyli słynny Kapitan Ameryka. W czasie oglądania bardzo polubiłam ich filmowe postacie i wydaje mi się, że nikt inny nie pasował by do tych ról. Ciekawe jest to, że Chris Evans pełnił tu również rolę reżysera filmu oraz producenta. Jak na mój gust poradził sobie bardzo dobrze.


Niezmiernie spodobała mi się sama historia, którą poznajemy w Zanim się rozstaniemy. Jej akcja dzieje się w przeciągu jednej nocy (co nieczęsto możemy oglądać w filmach) - dla mnie jest to dodatkowa zaleta, niekiedy w takich przypadkach dzieje się o wiele więcej interesujących rzeczy, niż w pozycjach, których czas akcji obejmuje kilka dni czy więcej. Oglądając Zanim się rozstaniemy możemy bardzo dobrze zobaczyć, jak niekiedy w cale nie jest potrzebny jakiś długi okres czasu, aby się z kimś zaprzyjaźnić. Czasem, jak w przypadku Brooke i Nick'a wystarczy kilka wspólnie spędzonych ze sobą godzin, by odnaleźć najlepszego przyjaciela. Dzięki tej jednej wspólnie spędzonej nocy, bohaterowie pomagają również sobie nawzajem (nie tylko w dotarciu do Bostonu). Każde z nich ma jakiś problem, z którym nie wie, jak ma się uporać, a czasem wystarczy poznać punkt widzenia kompletnie nieznanej nam osoby, by znaleźć to właściwe rozwiązanie.


Podsumowując, Zanim się rozstaniemy to na prawdę bardzo dobry film, od którego nie można się oderwać. Posiada przesympatycznych głównych bohaterów, których polubiłam już od samego początku. Prócz wciągającej fabuły jest też miejscami niezwykle zabawny, przez co nie można powstrzymać się od uśmiechu. Lecz co najważniejsze prezentuje świetną i oryginalną historię, która z pewnością na długo zapadnie wam w pamięci i będziecie chcieli przeżyć ją jeszcze raz. Na malutki minus zasługuje według mnie jedynie zakończenie, które choć bardzo mi się podobało pozostawiło po sobie w mojej głowie wiele pytań. Lecz pomijając je, jak najbardziej zachęcam was do zapoznania się z cudownym filmem Zanim się rozstaniemy. Jeśli o mnie chodzi, trafił on do grona moich ulubionych filmów.



środa, 2 grudnia 2015

[78] Czekając na Gonza

Autor: Dave Cousins
Tytuł oryginału: Waiting for Gonzo
Ilość stron: 250 stron
Wydawnictwo: YA!
Ocena: 7/10

Dorysowanie wąsów na zdjęciu szkolnej koleżanki - doskonała zgrywa. Czy to Oz zawinił, że wynikło z tego niezłe zamieszanie!? A teraz właśnie on musi wszystko naprawić. Z jego talentem do pakowania się w kłopoty może się okazać, że prawdziwy chaos dopiero nadejdzie. I jakby tego było mało, siostra Oza ma dla całej rodziny piorunującą niespodziankę...
[opis pochodzi z okładki książki] 

Nastoletniego Oza spotyka najgorsza rzecz, jaka może tylko przytrafić się osobie w jego wieku - zostaje zmuszony do przeprowadzki z rodzinnego miasta pod Londynem na wieś. Chłopak musi poradzić sobie z byciem "tym nowym" w szkole, gdzie wszyscy się już dobrze znają. Oz ma jednak tego pecha, że choć bardzo nie chce, ciągną się za nim liczne nieszczęścia. Nie wiedzieć czemu, całkowicie przypadkiem pakuje się w tarapaty, których skutki ciągną się za nim bardzo długo. Tak więc nic dziwnego, że już pierwszego dnia w nowej szkole Oz zostaje przezywany Pantalonem, a jedna z najgroźniejszych dziewczyn w szkole postanawia mieć go na celowniku. Gdyby tego jednak było mało, przez niego jego mama łamie rękę, co uniemożliwia jej pracę nad rzeźbami na zbliżającą się wystawę, a Oz odkrywa, że jego siostra jest w ciąży. Tak, bycie Ozem nie zalicza się do łatwych.

Po zapoznaniu się z powieścią 15 dni bez głowy Davea Cousinsa (recenzja klik), która mówiąc krótko bardzo mnie oczarowała, wiedziałam, że nie mogę odpuścić sobie Czekając na Gonza. Szczerze mówiąc jednak, książka ta, w porównaniu do 15 dni bez głowy trochę mnie zawiodła. Nie mówię jednak, że książka była zła. Wręcz przeciwnie, bardzo miło spędziłam czas w jej towarzystwie, Odnoszę jednak wrażenie, że powieść ta skierowana była bardziej do nieco młodszych czytelników. Sam główny bohater - Marcus 'Oz' Osbourne, za którego pośrednictwem zapoznajemy się z całą historią był bardzo zabawny, lecz miejscami nieco dziecinny. Mimo to w jego towarzystwie bardzo dobrze się bawiłam i nie raz śmiałam się z jego zachowania, czy tekstów, które kierował do rodziców, czy tytułowego Gonza. Myślę, że to właśnie dzięki niemu nie zdecydowałam się jednak na porzucenie książki w połowie. Gdyby nie on powieść ta nie byłaby już taka interesująca. 

Od początku Czekając na Gonza Oz kieruje swoje słowa, do tego tytułowego bohatera. Czytając więc mamy wrażenie, jakbyśmy zapoznawali się z listem, jaki chłopak napisał do niego. Bardzo spodobał mi się ten pomysł, dzięki temu książkę czytało się bardzo szybko i przyjemnie. W czasie rozwijającej się fabuły poznajemy, co tak na prawdę działo się w życiu głównego bohatera, od momentu, gdy dowiedział się o tajemniczym Gonzie. Jak wspomniałam wcześniej, chłopak wpada wówczas w liczne tarapaty, które mają skutek w dalszym jego życiu. Czasem całkiem przez przypadek, czasem przez swój niewyparzony język Oz staje się ofiarą wielu zabawnych dla czytelnika sytuacji, które przez dalszą część książki stara się rozwiązać. 

Czekając na Gonza to przyjemna książka, która na pewno spodoba się nieco młodszym czytelnikom. Czyta się ją bardzo szybko, a dzięki humorowi, który towarzyszy nam przez cały czas, bardzo miło spędza się w jej towarzystwie czas. Sama historia jest dla mnie dosyć interesująca, więc nie żałuję, że zdecydowałam się na zapoznanie z książką. Raczej jednak nie sięgnę po tą pozycję ponownie, gdyż zdecydowanie wolałabym poświęcić czas innym książkom. Jeśli jednak nie macie akurat niczego interesującego w tej chwili do czytania, polecam wam zapoznanie się z Czekając na Gonza. 

wtorek, 1 grudnia 2015

[6] Podsumowanie listopada [2015]

Myślę, że nie tylko mi listopad zleciał jak z bicza strzelił. Został nam już tylko miesiąc do końca roku 2015, a ja wciąż mam wrażenie, jakby się on dopiero zaczynał. Powiem wam, że jestem bardzo ciekawa, co też ciekawego przyniesie nam ten 2016 rok. Dotyczy się to również wszystkich książek oraz filmów, jakie się przez ten czas ukarzą (sama z wielką niecierpliwością czekam już na kilka premier). Z pewnością będzie on obfitował w wiele ciekawych pozycji. 

A co działo się u mnie w listopadzie? Oczywiście znów nie udało mi się zrealizować wszystkich planów, jakie wyznaczyłam sobie z końcem października (to już chyba powoli staje się jakąś tradycją) i trochę również odpuściłam sobie blogowanie. Sama nie wiem jak to się stało, ale z początkiem listopada dopadła mnie chyba jakaś niemoc czytelnicza, która spowodowała, że nie miałam ochoty na rządną książkę. Na moim nocnym stoliku wciąż czekają zaległe powieści, które miałam przeczytać w listopadzie. Niemniej dobra wiadomość jest taka, że choć powoli, ale mimo wszystko tych pozycji ubywa. Tak więc koniec końców w listopadzie udało mi się przeczytać sześć pozycji i wszystkie jak najbardziej były niesamowite.



Jeśli miałabym wybrać, która z tych książek najbardziej mnie zaskoczyła i oczarowała, miałabym problem ze zdecydowaniem się na jedną z nich. Dlatego więc wybieram trzy tytuły - Wszystkie jasne miejsca, Ten jeden rok oraz Aż po horyzont. To one już od pierwszych stron niesamowicie mnie wciągnęły i sprawiły, że pokochałam każdego z ich bohaterów. W przypadku Tego jednego dnia utwierdziłam się w przekonaniu, że Gayle Forman pisze niezwykle poruszające książki, gdzie z pozoru niczym nie wyróżniająca się historia pozwala przeżyć nam przygodę życia. 

Listopad z całą pewnością nie był dla mnie miesiącem filmowym. Udało mi się zrecenzować jedynie dwa filmy, gdzie jeden widziałam już kilka razy. Choć jeśli chodzi o ocenę tych pozycji z całą pewnością były warte swojego czasu, żałuję że było ich tak mało i pozostaje mi mieć nadzieję, że grudzień bardziej będzie sprzyjał mi oglądaniu filmów.



Tu zdecydowanym faworytem jest dla mnie ostatnia część Igrzysk śmierci. Z pewnością dla wielu z was mój wybór nie jest zbyt wielkim zaskoczeniem, bo co tu dużo mówić...  było rewelacyjnie!

Wbrew początkowym ogłoszeniom w listopadzie powróciłam jednak do cyklu niedzielny przegląd muzyczny, z racji tego, ze po dłuższej rozłące stwierdziłam, że jednak mi tego bardzo brakuje. Wielu z was pisało, że bardzo cieszycie się, że jednak z tego nie zrezygnowałam, a to dało mi bardzo dużą motywację do działania. Prócz tego postanowiłam wznowić serię Książkowe zdobycze - no bo w końcu chyba każdy książkoholik uwielbia patrzeć, jakie zdobycze nagromadzili ostatnio inni książkoholicy! Post ten stał się najchętniej komentowanym postem w tym miesiącu, a to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję.


Tak więc słowem podsumowania, choć z początku listopad nie zapowiadał się zbyt obiecująco, z czasem pod względem czytelniczym wyszedł całkiem udanie. Poznałam same niezwykle interesujące książki, do których z całą pewnością powrócę. Filmowo udało mi się w końcu zapoznać z ostatnią częścią Kosogłosa, co przyniosło zarówno wielką radość, jak również smutek z powodu zakończenia serii. Jak zawsze jestem pozytywnej myśli, że grudzień okaże się być lepszy niż jego poprzednik no i mam nadzieję, że jego koniec przyniesie mi więcej motywacji na 2016 rok. Dajcie znać, jak wam minął listopad, jakie książki udało wam się przeczytać, co obejrzeliście no i jakie macie plany na grudzień!
Copyright © 2014 About Katherine
Designed By Blokotek