środa, 28 marca 2018

Ta powieść całkowicie zmiażdżyła moje emocje - czyli recenzja książki 📖 "Present Perfect" Alison G. Bailey


CZEŚĆ! Ci, którzy są ze mną już od dawna wiedzą, że jednym z moich ulubionych gatunków powieści, które z resztą czytam zawsze z wielką radością, są romanse. Uwielbiam, gdy pomiędzy dwójką bohaterów zaczyna rozwijać się jakieś uczucie, z którym powoli muszą się mierzyć. Zdaję sobie również sprawę z tego, że jednak chyba we wszystkich romansach schemat jest mniej więcej podobny (a jeśli pomiędzy bohaterami zaczyna się tworzyć jeszcze ten uczuciowy trójkąt, to już tym bardziej nie ma żadnego powiewu nowości). Ja mimo wszystko zawsze, gdy potrzebuję oderwać się od szarej rzeczywistości, sięgam właśnie po romanse.Jednak choć powieści tego gatunku jest na prawdę od groma, to jednak znaleźć tą wyjątkową, która dosłownie rozbije twoje serducho na kawałki, jest na prawdę bardzo ciężko. Ja już od jakiegoś czasu szukałam właśnie tej jedynej i chyba mogę śmiało powiedzieć, że mi się udało!

Jeśli więc chcecie dowiedzieć się, dlaczego Present Perfect całkowicie zmiażdżyło moje emocje - zapraszam was do dalszej części posta! 

NIE wiem, czy tylko ja tak miałam, czy wam też się to zdarzyło, ale ja na prawdę długo nie wiedziałam nic na temat Present Perfect. To znaczy widziałam ją nawet kilka razy na Instagramie u innych moli książkowych, ale jakoś nigdy o niej nic nie słyszałam... Pamiętam jednak, że na jakimś z blogów przeczytałam recenzję, w której autorka dosłownie rozpływała się nad tą historią i zapewniała, że to jedna z lepszych książek, jakie ostatnio czytała. Gdy tak teraz myślę sobie na temat Present Perfect to dochodzę do wniosku, że to na prawdę smutne, iż ta książka jest tak słabo promowana w mediach. Jest ona tak fantastyczna, że po prostu grzechem jest o niej nie mówić! Myślę, że trochę może się do tego przyczynić fakt, iż Wydawnictwo NieZwykłe, które wydało ją w Polsce, to dość młode wydawnictwo i mało osób o nim słyszało (ja nie miałam o nim bladego pojęcia!) - a nad tym też rozpaczam, bo już widziałam kilka świetnych powieści, które mają wyjść ich nakładem. Drugim z powodów może być również okładka, która mi wydaje się taka jakaś... przeciętna. Jak dla mnie nie za bardzo wpada ona w oczy, chociaż nie można powiedzieć o niej, że jest brzydka (widziałam znacznie gorsze 🙈). Jaki powód by nie był, koniecznie trzeba to naprawić, aby znacznie więcej osób dowiedziało się o tej przeuroczej historii.
No dobra, ja tak ciągle mówię o tym, jaka ta powieść jest och i ach, ale jeszcze nie powiedziałam wam, o czym ona tak na prawdę jest!

GŁÓWNĄ  bohaterką Present Perfect jest Amanda Kelly, która pełni w sumie w książce funkcję narratora. W zasadzie ów powieść to taki jakby pamiętnik dziewczyny, w którym zapisuje ona to, co wydarzyło się w jej życiu. Od zawsze jej najlepszym przyjacielem i bratnią duszą był Noah. Ich drogi skrzyżowały się  na samym początku ich życia i od tego momentu są dosłownie nierozłączni. Z początku ta przyjaźń była łatwa i nikogo nie dziwiła, jednakże im stawali się oni starsi, tym wszystko zaczynało się komplikować. Między bohaterami zaczęło rodzić się uczucie, do którego Amanda nie chciała się przyznać. W końcu, czy warto ryzykować przyjaźnią dla miłości, która może wszystko zniszczyć?

JEŚLI śledzicie mnie na Instagramnie to wiecie, że lektura tej książki szła mi dość opornie. Sama fabuła już od początku mnie zainteresowała, jednak jakoś nie mogłam się w nią dość mocno wgryźć. W sumie dopiero od połowy książki wciągnęłam się w nią tak bardzo, że dosłownie nie szło mnie od niej oderwać. Jest ona napisana bardzo przyjemnym językiem, a humor głównej bohaterki, który przekłada się na treść książki, tylko bardziej zachęca do lektury. Podejrzewam więc, że główną przyczyną, dlaczego na początku czytanie szło mi dość ciężko było po prostu to, że za dużo się tam nie działo. Owszem, przyjemnie oglądało się, jak rozwija się uczucie pomiędzy głównymi bohaterami, jednak większość fabuły prezentowała się tak - Noah kocha Amandę, Amanda też go kocha. Noah chce, żeby zostali parą, Amanda nie chce, bo boi się, że to zepsuje ich przyjaźń. Wszyscy pytają się ciągle, czemu oni nie są parą, a gdy Amanda mówi im swoją wymówkę, wszyscy ją wyśmiewają. Dodatkowo za każdym razem, gdy Noah stara się w takim razie znaleźć jakąś dziewczynę Amanda się wścieka i koniec końców Noah z tą dziewczyną zrywa bo nie chce ranić Amandy, którą kocha i tylko z nią chce być... Oczywiście w trakcie mamy jeszcze kilka wątków poboczny, ale w sumie to jest taki skrót większej połowy książki (a może nawet i całej powieści 😕). Dalej dzieje się tam o wiele więcej i przez to czytelnikowi łatwiej jest skupić uwagę na tym, co się tam wyprawia.

W PRZYPADKU bohaterów to oczywistością jest, że pokochałam Noah i za każdym razem chciałam udusić Amandę, gdy go odtrącała. Jeśli chodzi o dziewczynę to ją również na prawdę polubiłam, ale bardzo często denerwowało mnie jej podejście do Noaha. Ja rozumiem, że mogła bać się wejść w związek z chłopakiem, ale no ten powód który powtarzała na okrągło był dla mnie zwyczajnie śmieszny. Dalej strasznie wkurzało mnie w jej przypadku to niezdecydowanie. Cały czas powtarzała, że Noah zasługuje na kogoś lepszego od niej i nie chciała z nim być, a gdy chłopak starał się kogoś znaleźć, to ona nagle się rzucała, strzelała gromami z oczu i dla nie, żeby ona była spokojna Noah rozstawał się z dotychczasową dziewczyną. Powiedziałabym, że miała go podanego dosłownie na tacy, on cały czas jej mówił, że tylko i wyłącznie z nią chce być, bo ona jest dla niego idealna, a ona wciąż swoje... No i jak tu nie udusić, co?! Co do Amandy mam na prawdę mieszane uczucia. Kibicowałam jej związkowi z Noahem z całych sił, ale czasem zastanawiałam się, czy on faktycznie dobrze robi, że tak na nią czeka...

ZDECYDOWANIE najmocniejszą i najbardziej emocjonującą częścią książki jest moment, w którym Amanda wyjeżdża na studia i pozostały fragment książki. W końcu zaczyna się tam dziać coś takiego, że czytelnik nie potrafi się od tego oderwać! Nie chcę zdradzać wam za bardzo fabuły (chociaż czuję, że i tak powiedziałam już zbyt wiele), dlatego,
jeśli nie chcesz zaspojlerować sobie reszty, omiń poniższy fragment recenzji!

Niby dalej działo się na prawdę dużo, ale szczerze, gdy dowiedziałam się, że Amanda ma raka, gdy w końcu oficjalnie byli z Noah parą, moja reakcja to było takie NO BEZ PRZESADY! Nie wiem, czy mieliście tak samo, ale ja po prostu odniosłam wrażenie, że autorka już trochę przesadziła. Brakowało tam jeszcze tylko tego, żeby Noah wyznał, że przez całe życie był gwałcony przez ojca, a Ziemię zaatakowali kosmici... Chociaż, gdy dalej czytała książkę, to nawet ten pomysł z rakiem mi się spodobał, jednak żeby nie było tutaj tego przepychu, może pozbyłabym się co nieco z wcześniejszych wątków. Dajcie mi znać w komentarzach, czy wy także mieliście takie wrażenie podczas lektury!

Musicie mi uwierzyć, że przez jakieś ostatnie sto stron po prostu cały czas ryczałam (jak jakieś małe dziecko! 😭) i tylko chowałam się za książką, żeby moja rodzina nie patrzyła na mnie, jak na wariatkę (chociaż jakby sami czytali to, co ja w tamtej chwili, sami by się popłakali 😛). Pod koniec zastanawiałam się, czy to aby na pewno dobry pomysł, żebym czytała do końca, bo bałam się, że nie zniosę tego emocjonalnie - jednak ciekawość wygrała! Także jak sami widzicie, tytuł tej recenzji, jest jak najbardziej w pełni uzasadniony!

DOBRA! Podsumowując, bo już na prawdę za dużo się rozgadałam (chociaż czuję, że to jeszcze nie wszystko, co chciałabym wam na temat tej książki powiedzieć...), mówiłam to na początku i powiem to jeszcze raz - ta książka jest FANTASTYCZNA! Nie rozumiem, dlaczego tak mało osób o niej wie... Ta historia, którą stworzyła Alison G. Bailey powinna co najmniej przez pół roku nie schodzić z ust wszystkich czytelników i wielbicieli romansów. Choć ma kilka wad, to jednak całość rekompensuje wszystko. Ja po lekturze byłam całkowicie zdruzgotana tym, co się tam wydarzyło, a moje serce jednocześnie krwawiło z rozpaczy i rozpływało się nad tą wspaniałą końcówką. Jest to zdecydowanie jedna z tych powieści, którą zapamiętujemy na bardzo, bardzo długo! 
Osobiście już nie mogę doczekać się kolejnego tomu, który tym razem ma opowiadać historię chłopaka Amandy - Brada. W książce znajdziemy fragment tej części i powiem wam, że zapowiada się cudownie! Mam więc ogromną nadzieję, że Wydawnictwo NieZwykłe już niedługo wyda u nas drugi tom serii Perfect.


Za możliwość zapoznania się z tą wspaniałą i niezwykle wzruszającą historią serdecznie dziękuję Wydawnictwu NieZwykłemu!









Tytuł oryginału: Present Perfect

Autor: Alison G. Bailey

Cykl: Perfect

Tom: 1

Ilość stron: 450 stron

Wydawnictwo: NieZwykłe

Ocena: 9/10

PRESENT:
present perfect | past imperfect | presently perfect


📚 Wypożycz Present Perfect Alison G. Bailey w bibliotece! 📚


wtorek, 20 marca 2018

Cwaniaczek, przyjemniaczek, przystojniaczek - czyli recenzja filmu 🎬 "Deadpool" 😈

CZEŚĆ! Dzisiaj chciała bym opowiedzieć wam trochę o filmie, na który miałam już wielką ochotę od dnia jego premiery (a było to w 2016 roku... 😒), a za który wciąż nie mogłam się zabrać. Z racji tego, że już w maju ma mieć miejsce premiera drugiej części przygód tego przystojniachy w czerwonym kostiumie stwierdziłam, że KONIECZNIE MUSZĘ W KOŃCU TO OBEJRZEĆ! No i obejrzałam... a że zakochałam się w Deadpool'u chyba nie muszę wam już mówić 😏

Jeśli więc chcecie poczytać o tym, dlaczego tak bardzo zakochałam się w jego postaci, zapraszam was do dalszej części recenzji filmu Deadpool 😈.


JAK MÓWIŁAM, film ten chciałam obejrzeć już w chwili, gdy w 2016 roku miał on swoją premierę. Wiedziałam, że choć jest to produkcja z uniwersum Marvel'a, to nie jest to film, jak wszystkie inne od tego studia. Na czym polega ta różnica? Co tak bardzo wyróżnia Deadpool'a od chociażby Spider-mana, czy X-men'ów? O tym już za chwilę. Najpierw chciałabym wam powiedzieć jednak co nieco o fabule - a uwierzcie mi, dzieje się tutaj na prawdę wiele!

WADE WILSON to mężczyzna, dla którego w życiu liczyło się tylko to, aby robić to, co pasuje jemu i żeby co noc mieć inną, ciekawszą panienkę u boku. Jako były wojskowy potrafił  świetnie posługiwać się bronią i radzić sobie z różnymi oprychami, dlatego już od dawna pełnił rolę najemnika, czyli kogoś, kogo wynajmujemy, gdy najzwyczajniej w świecie chcemy kogoś sprzątnąć. Pewnego razu Wade poznaje jednak zjawiskową Vanessę, z którą bardzo szybko zaczyna go łączyć coś więcej. Gdy wszystko zaczyna układać się w życiu mężczyzny całkiem dobrze, ten dowiaduje się o tym, że ma raka i już nie wiele życia mu zostało. Wkrótce Wade otrzymuje tajemniczą propozycję od pewnego mężczyzny, który mówi mu, że jeśli tylko się zgodzi, będzie mógł stać się  silniejszy, sprawniejszy no i przede wszystkim zdrowy. Wade nie wie jednak, jak ta jedna decyzja bardzo zmieni jego życie - tak mocno, że jedyne, czego będzie pragnął, to zemsta.


O POSTACI Deadpool'a, zanim zabrałam się za oglądanie filmu, nie wiedziałam praktycznie nic. Wiedziałam, że musi być on powiązany z jakimś uniwersum Marvel'a, ale kompletnie nie wiedziałam z którym. Z filmu bardzo szybko dowiedziałam się jednak, że jest to jedna z postaci pochodząca z... X-menów. Osobiście bardzo mocno mnie to zdziwiło, bo jednak postać tego czerwonego przystojniaka kompletnie mi tam nie pasowała. No i później z ciekawości poczytałam trochę i już wam mówię, czego się dowiedziałam. Otóż Deadpool to w pewnym sensie mutant (jednak nie do końca, gdyż jego moce zostały wytworzone w warunkach laboratoryjnych), który tak na prawdę nie stoi ani po stronie dobrej, ani złej. Czasem, gdy najdzie go taka ochota, współpracuje z X-men'ami, ale tak właściwie jest on postacią raczej neutralną.

TO, CO zdecydowanie wyróżnia go od tych wszystkich postaci (i tutaj przechodzę już do tego, o czym wspominałam wam prędzej), to to, że Deadpool w pełni zdaje sobie sprawę z tego, że jest tylko bohaterem komiksu i że my, widzowie/czytelnicy, cały czas go obserwujemy. To, plus jego niesamowity i dość mocno specyficzny humor sprawiają, że bardzo mocno wyróżnia się on na tle tych wszystkich dotychczasowych produkcji Marvela. Jest to komedia połączona z filmem akcji i nutką romansu, jednakże jeśli oczekujecie tutaj tego, co widzieliście dotychczas z całego uniwersum, na pewno tego nie dostaniecie (dostaniecie coś całkowicie wyjątkowego!).


JEŚLI CHODZI o bohaterów no to już na pewno domyśliliście się, jak bardzo pokochałam Deadpool'a, czyli Wade'a Wilsona. Jest to tak bardzo i niesamowita postać, jakiej już dawno nie widziałam. Przyznam, że na samym początku filmu patrzyłam na niego i myślałam "Boże... co to jest?!", ale już po paru minutach kompletni przepadłam przygnieciona charyzmą głównego bohatera (już teraz z resztą myślę nad kupnem Funko Popa Deadpool'a 😍). W postać tą wcielił się fantastyczny Ryan Reynosld, który moim zdaniem jest idealnym odwzorowaniem swojego bohatera. Zaprezentował go w taki sposób, że miałam wrażenie, że Wade i Ryan to jedna i ta sama osoba (czy ma to jakiś sens? 😕 Już dawno nie polubiłam jakiejś postaci tak bardzo, a u mnie to wiele znaczy...
W przypadku pozostałych bohaterów powiem tak - jak dla mnie byli, ale zdecydowanie całą swoją uwagę widza przykuł tylko Wade. Myślę z resztą, że o to głownie chodziło twórcom tej produkcji, żeby Deadpool grał takie jakby pierwsze skrzypce, a reszta była dla niego tylko tłem. MI to jednak kompletnie nie przeszkadzało. Osobiście wymieniłabym jednak paru aktorów, którzy swoje postaci zaprezentowali w dość drętwy sposób i które na prawdę wiele przez to straciły. Mam tutaj na myśli chociaż tą dwójkę X-menów, który byli jak dla mnie zwyczajnie słabi.


JEDNO jest pewne - Deadpool to nie jest film dla każdego. Jak dla mnie był on dość brutalny (poprzez sceny walki) i dość mocno bezpośredni. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdemu może się to spodobać. Mi również na początku dość mocno to przeszkadzało, jednak bardzo się cieszę, że koniec końców tak się do niego przekonałam. Mimo wszystko sądzę jednak, że koniecznie trzeba mu dać szansę! Ja już teraz odliczam dni do premiery drugiej części w maju i namiętnie oglądam wszystkie zwiastuny, które pokazują co raz to nowsze wątki.

Tak więc jeśli o mnie chodzi to polecam, polecam i jeszcze raz polecam!!!


Tytuł oryginału: Deadpool

Reżyseria: Tim Miller

Scenariusz: Rhett Reese, Paul Wernick

Gatunek: Komedia, Akcja, Sci-Fi

Produkcja: USA

Na podstawie: "Deadpool" komiks

Czas trwania: 1 godz. 48 min.

Premiera: 12 lutego 2016 (Polska), 21 stycznia 2016 (świat)

Obsada: Ryan Reynolds, Morena Baccari, Ed Skrein, T.J. Miller

Ocena: 8/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

piątek, 16 marca 2018

💤 Marzenia senne, ego i symbolika snów 💤 - czyli recenzja książki "Mały sennik. Co oznaczają twoje sny" Migene Gonzàlez-Wippler


CZEŚĆ! Jak już nie raz wam wspominałam, raczej staram się trzymać jak najbardziej z daleka od wszelkich poradników i innych, nazwijmy to "nie-fikcyjnych" książek. Ale czasem zdarza się, że tego typu pozycja mnie zainteresuje i jak najszybciej chcę ją poznać. Właśnie tak  miałam z książką Mały sennik. Co oznaczają twoje sny. Nie dość, że zaciekawiła mnie tematyka ów poradnika, to ta cudowna okłada sprawiła, że czym prędzej musiałam go mieć u siebie. No i przeczytałam... i tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to była lekka strata czasu...

ALE NAJPIERW, zanim zacznę mówić wam, co mi się w tej książce nie podobało, wypadałoby przedstawić, o czym ona jest. Jak więc pewnie zdążyliście się  już przekonać po tytule, w poradniku Mały sennik dowiemy się wszystkiego (a może prawie wszystkiego?) co powinniśmy wiedzieć o naszych snach, aby jak najlepiej móc wykorzystać to w życiu codziennym. 
Książka podzielona jest na dwie części - pierwsza jest taka powiedziałabym czysto teoretyczna. To właśnie tam znajdziemy wszystkie te informacje typu co to są w ogóle sny, do czego są one nam potrzebne, czym są koszmary, itp. W tej części znajdziemy też zagłębienia nieco bardziej psychologiczne, nawiązujące do filozofii Freuda i Junga. Druga część natomiast to słownik snów, w którym znajdziemy najczęstsze symbole senne oraz ich wyjaśnienia. 

ZACZYNAJĄC tą książkę podchodziłam do niej raczej optymistycznie, bo nie ukrywam, że sam temat snów bardzo mnie ciekawi i już nie raz z resztą chciałam spróbować swoich sił w śnieniu świadomym (jeśli dobrze pamiętam tak to się nazywa), gdzie mogłabym decydować o tym, jak potoczy się dalej mój sen. Często też ciekawiło mnie, co jakiś mój konkretny sen znaczy i czy ma on jakiś wpływ na moje życie. Także jak mówiłam czytać zaczęłam pozytywnie nastawiona do tematu, ale niestety już po paru stronach zwątpiłam w to, czy lektura ta będzie należała do przyjemnych.


To, co najbardziej nie podobało mi się w tym poradniku to to, że wiele z tego, co było tam napisane, zostało przedstawiony w taki niezbyt zrozumiały dla laika sposób. Odniosłam wrażenie nawet, że autorka tak jakby chciała, aby ta książka była skierowana dla osób nie związanych z tematem snów, powiedzmy dla zwykłego Kowalskiego, ale jak dla mnie nie za bardzo jej to wyszło. Chyba nie do końca umiała ona wytłumaczyć w prosty sposób niektórych kwestii, przechodząc w tryb nieco bardziej naukowy, a to jak dla mnie ogromny minus tej książki. Jak wspomniałam jestem laikiem w tym temacie, i często miałam taką sytuację, że musiałam czytać jakiś fragment nawet z dziesięć razy, aby jego sens w końcu do mnie dotarł (niekiedy nawet wtedy nie docierał... 😐). Na tym polega w sumie mój główny zarzut odnośnie tego poradnika - ktoś chciał coś zrobić, coś przeznaczonego dla konkretnej grupy odbiorców, ale nie do końca wiedział, jak ugryźć temat i wyszło to... co wyszło.

ODNIOSŁAM też wrażenie, że kwestie przedstawione w Małym senniku zebrano i uporządkowano w dość chaotyczny sposób. Czytając wydawało mi się, że dość mocno skakałam od jednego do drugiego tematu - tak, jakbym na początku czytała, że drzewa na jesień zrzucają liście, potem nagle, że latem rosną owoce, i znów, że liście zrzucane na jesień są brązowe... Może tylko mi się tak wydaje, bo jak mówiłam, temat snów jest mi trochę obcy, jednak coś mi mówi, że tak jednak być nie powinno. Zabrakło mi w niej także konkretnych przykładów odnoszących się do danego wątku. W sumie na przestrzeni całej lektury były bodajże dwa przykłady snów (w tym jeden samej autorki). Jak dla mnie to zdecydowanie za mało, gdyż jeśli się nie zna tematu, to najlepiej jest wytłumaczyć coś temu komuś właśnie na podstawie konkretnych przykładów. Jak dla mnie poradnik ten byłby wówczas zdecydowanie bardziej przejrzysty i ciekawy.

ŻEBY NIE BYŁO, że tylko narzekam, to powiem, że mimo wszystko coś tam się z tej książki dowiedziałam i niektóre fragmenty, jak właśnie o tym śnieniu świadomym, czy o koszmarach sennych, nawet mnie zaciekawiły. Zaintrygowała mnie też myśl, że jeśli uda nam się opanować tą naszą ... senną sferę? ... to możemy przez to nawet osiągnąć nie mały sukces w naszym życiu, poznać odpowiedzi na dręczące nas pytania związane z naszą osobą, itp. Autorka zamieściła tam nawet kilka wskazówek, jak do tego wszystkiego dojść i chętnie wypróbowałabym to na sobie. Jednak myślę, że to by było wszystko z tych pozytywów, które udało mi się wynieść z ów poradnika.

TAKŻE PODSUMOWUJĄC, jak dla mnie (przypomnę jeszcze raz - osoby, która temat snów dopiero co poznaje) książka ta okazała się dość mocno niezrozumiała i chaotyczna. Jedyny duży plus to dla mnie zdecydowanie ta przepiękna okładka, która zapewne nie jedną osobę zachęciła do czytania. Znacie mnie i wiecie, że starałam się wyszukać jak najwięcej plusów tej książki (nawet tych najmniejszych), jednak niestety nic więcej, co przemawiało by na jej korzyść, nie potrafię już znaleźć.

Tym razem nie będę wam tej książki ani polecać, ani odradzać - wybór pozostawiam wam!


Za możliwość zapoznania się z książką serdecznie dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu!


Tytuł oryginału: Dreams and what they mean to you

Autor: Migene Gonzàlez-Wippler

Ilość stron: 248 stron

Wydawnictwo: Kobiece

Ocena: 5/10

środa, 14 marca 2018

Cyborg 🔧, jako Kopciuszek 👠 i nie do końca bajkowe zakończenie - czyli recenzja "Cinder" Marissy Meyer


CZEŚĆ! Zapewne w chwili, kiedy niektórzy z was zobaczyli tytuł dzisiejszej recenzji i zorientowali się, że będę wam mówiła o Cinder Marissy Meyer, pomyśleliście sobie: "Boże... znowu to samo! Ile można wiecznie gadać o tej książce?". I powiem wam, że wcale wam się nie dziwię, bo zanim zabrałam się za czytanie pierwszego tomu Sagi księżycowej myślałam dokładnie tak samo. Ale dosłownie parę chwil temu ją skończyłam i czuję, że gdybym zrezygnowała z opowiedzenia wam, jakie są moje wrażenia, wyrządziłabym ogromną krzywdę tej historii. Dlaczego? Bo jest genialna i każdy powinien się o niej dowiedzieć!
Jeśli więc po raz kolejny chcecie słuchać, dlaczego Cinder jest taka wspaniała, koniecznie zajrzyjcie do dalszej części posta! 👇

MOŻE zaczęłam tą recenzję bardzo niecodziennie, ale stwierdziłam, że warto uprzedzić tych, którzy nie chcą już słuchać tych wszystkich ohów i ahów skierowanych właśnie do tej książki. Jednak musicie mi wybaczyć, bo i ja nie będę mogła powstrzymać się przed tym, aby powiedzieć wam, dlaczego uważam Cinder za tak świetną książkę. Ale jeśli jeszcze jakimś cudem znalazła się tutaj osoba, która nie do końca wie, o czym jest ta historia, to teraz postaram się wam ją przedstawić w taki sposób, żeby później nie pozbawić was radości z czytania.
Już na pierwszych stronach powieści poznajemy młodą dziewczynę imieniem Cinder. Bardzo szybko dowiadujemy się, że nasza główna bohaterka jest cyborgiem, czyli połączeniem człowieka z androidem. Dowiadujemy się też, że przez to, jaka Cinder jest, w społeczeństwie w jakim mieszka uważana jest za kogoś gorszego - stworzenie gorszej kategorii. Nie ma praw, należy do swojej opiekunki i tak na prawdę musi robić wszystko, co ona jej każe. Przez to właśnie musi pracować poprzez bycie mechanikiem, aby zarobić na utrzymanie całej swojej "rodziny". I zapewne przez resztę życia Cinder, każdy dzień wyglądałby podobnie, gdyby pewnego razu do jej straganu nie przybył Książę Kai (następca trony Wspólnoty Wschodniej). To od tego spotkania tak na prawdę wszystko się zaczęło - czy zaważy ono na całym życiu dziewczyny? Tego dowiecie się już sięgając po książkę. 

WE WCZEŚNIEJSZYM poście, dotyczącym okładek wspominałam wam, że zanim pojawiło się to nowe wydanie Cinder kompletnie nie ciągnęło mnie do poznania tej historii. Do zmiany zdania zachęciła mnie w stu procentach nowa okładka i tak wiele pozytywnych opinii innych osób - wiem, jestem okropna, ale co zrobić 🙊. Nie do końca jednak wiedziałam, czego mogę się tutaj spodziewać. Starałam się podejść do całej historii dość obiektywnie i nie oczekiwać za bardzo jakiś cudów. Może nie zawsze mi się to całkowicie udawało, jednakże myślę, że takie podejście do sytuacji jak najbardziej się sprawdziło. Zmierzam bowiem do tego, że choć ogólnie uważam książkę, za jedną z lepszych, jakie ostatnio miałam przyjemność czytać, to jednak kilka razy miałam chwile zwątpienia i po prostu... troszkę się nudziłam. Takim najbardziej kryzysowym momentem był dla mnie środek książki - moment, w którym Cinder zaczęła więcej czasu spędzać z Kaiem (jeśli można to tak nazwać) i sam moment badań (nie będę zdradzać więcej, żeby komuś czegoś nie zaspojlerować). Chodzi mi o to, że jak dla mnie było to takie miejsce odpoczynku dla czytelnika.Jednak nie do końca mi to odpowiadało, bo powoli zaczynałam myśleć, że może ta książka nie jest takim cudem, jak wszyscy mówią. Ale mogę wam tylko powiedzieć, że dalej akcja na prawdę daje nam popalić.


NIESAMOWICIE spodobał mi się ten pomysł połączenia znanej wszystkim historii Kopciuszka z historią Cinder (czy tylko ja jestem taką umysłową amebą, że zorientowałam się dopiero przy końcu książki, że imię Cinder pochodzi od Cinderella, czyli anglojęzycznego Kopciuszka? 😒). Jednocześnie autorka miała na prawdę spore wyzwanie, bo napisać coś, co nawiązywałoby do tej znanej wszystkim historii w taki sposób, żeby jednak zaciekawić poprzez stworzenie czegoś nowego to na prawdę trudna sprawa. Ktoś napisał na Instagramie, że Marissa Meyer napisała o Kopciuszku, jednocześnie nie kopiując całej historii i ja się z tym w stu procentach zgadzam. Owszem, wykorzystała ona niektóre popularne wątki (na przykład motyw złej macochy i przyrodnich sióstr - a przynajmniej jednej siostry), ale odniosłam wrażenie, że miały one służyć tylko i wyłącznie za fundament do całej historii. Większość stworzyła sama autorka i sądzę, że to właśnie klucz do sukcesu tej historii. Autorka wymyśliła niesamowity świat, tak bardzo różniący się od naszego. Bardzo zaciekawił mnie motyw Księżycowych i liczę, że dalej zostanie on nam o wiele bardziej przedstawiony. Pokazała nam też to, co doskonale widać i w naszych czasach - że niestety człowiek, bądź jakakolwiek istota, różniąca się od stereotypu, jest uważana za gorszą (choć często jest ona kimś znacznie lepszym, bardziej dobrym, niż ten tak zwany stereotyp). Jest to smutne, ale niestety bardzo prawdziwe.

JESZCZE chwilę skupię się tylko na bohaterach, bo tutaj też jest o czym mówić. Wbrew temu, co myślałam na początku, bardzo polubiłam naszą główną bohaterkę. Z początku wydawała mi się być nieco oschła i taka powiedzmy na dystans, ale im bardziej ją poznawałam, tym bardziej wzbudzała ona we mnie swoją sympatię. Wiele razy bardzo jej współczułam i miałam wielką nadzieję, że dalej lepiej jej się w życiu ułoży (pacząc na to, co działo się na końcu książki, nie mam już zielonego pojęcia, co z nią będzie!). Na pewno nie zaskoczę też nikogo, jeśli powiem, że uwielbiam Księcia Kaia! Niesamowicie spodobał mi się jego charakter i z wielkim napięciem czekałam na rozdziały, w których znowu się pojawi. Jak dla mnie wniósł on do całej historii na prawdę wielki powiew świeżości i świetną dawkę humoru. Podobało mi się w nim to, że nie był takim typowym sztywnym dziedzicem tronu, tylko po prostu młodym chłopakiem, który mimo dzierżących na mim obowiązków, starał się zachować w sobie jeszcze ten skrawek normalności.

PRZECHODZĄC już więc do podsumowania (kto dotarł do tego momentu, gratuluję wytrwałości!😍), myślę, że nie muszę już więcej dodawać, że na prawdę bardzo mocno spodobała mi się Cinder. Historia niesamowicie mocno mnie wciągnęła, bohaterowie sprawili, że ich pokochałam, a styl autorki niesamowicie mnie zaciekawił i sprawił, że całość czytało mi się niesamowicie dobrze. Oczywiście z wielką niecierpliwością czekam na dalsze tomy serii (już poluję, kiedy będę mogła zamówić sobie kolejny tom) - w Cinder wydarzyło się tyle, że nie mam pojęcia, jak ja wytrwam do końca marca!

A wam bardzo mocno książkę polecam, jeśli jeszcze wahacie się, czy warto po nią sięgnąć. Uwierzcie mi - warto!







Tytuł oryginału: Cinder
Autor: Marissa Meyer
Cykl: Saga Księżycowa
Tom: 1
Ilość stron: 424 strony
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Ocena: 9/10

SAGA KSIĘŻYCOWA:
cinder | scarlet |cress | winter

📚 Wypożycz Cinder Marissy Meyer w bibliotece! 📚


wtorek, 13 marca 2018

Piękna i Bestia w morskim wydaniu 🌊 - czyli recenzja Oscarowego hitu 🎬 "Kształt wody"

CZEŚĆ! Powiem wam szczerze, że od momentu, gdy przeglądając nominacje do Oscarów zobaczyłam Kształt wody nie sądziłam, że ten film w ogóle obejrzę. Pomysł, aby przedstawić miłość człowieka do pewnego tajemniczego stwora wydawał mi się niesamowicie abstrakcyjny i fantastyczny, a na coś takiego w ogóle nie miałam ochoty. Ale postanowiłam poznać kilka oscarowych produkcji i tuż po Trzech billboardach... zdecydowałam się sięgnąć właśnie po tą morską wersję Pięknej i Bestii. No i co się stało, moi drodzy państwo? Po prostu przepadłam, bo ten film to arcydzieło!
Ostrzegam, w tej recenzji będzie na prawdę sporo mojego wzdychania do wszystkiego, co ma związek z tą produkcją, dlatego jeśli nie jesteście na to gotowi, lepiej zakończcie czytać w tym miejscu. Ale jeśli chcecie poznać przepiękną historię przepełnioną miłością i rozpaczą zostańcie ze mną - nie pożałujecie. 😏


ZANIM JESZCZE przejdę do rzeczy mam do was wielką prośbę - wejdźcie na Spotify, czy Deezera i włączcie sobie soundtrack The Shape of Water (przygotowałam się i dla ułatwienia dodam, że wystarczy, jak klikniecie w odpowiadające wam nazwy tych stron powyżej 😉), a konkretnie pierwszy utwór pt. The Shape of Water ... Gotowi? No to możemy przejść dalej!

Wyobraźcie sobie, że żyjecie w świecie, gdzie zawsze byliście postrzegani, jako ktoś kompletnie różniący się od innych. Może macie inny kolor włosów, może macie mniejszy nos, czy większe uszy. Może słuchacie innej muzyki, a może po prostu nie potraficie mówić. Niby każdy traktuje was tak samo, jednakże w głębi duszy wiecie, że tu nie pasujecie, że nikt tak do końca nie potrafi was zrozumieć. Żyjecie swoją wyobraźnią, ale staracie się każdy kolejny dzień wypełnić jak najlepiej. I pewnego razu to wszystko się zmienia, bo na waszej drodze staje ktoś, kto jest tak samo inny od reszty. Różni się od ciebie, ale łączy was to, że obydwoje jesteście inni. Czujecie to? W końcu znaleźliście kogoś, kto w jakimś stopniu zaspakaja waszą pustkę. 


NIE BEZ POWODU zaczęłam właśnie od tego wstępu - moim zdaniem to najlepiej pozwoli wam wczuć się w główną bohaterkę tego wspaniałego widowiska, czyli w Elizę Esposito. Ta drobna i z pozoru niewinna kobieta, choć wydaje się żyć pełnią życia, czuje tak na prawdę przeogromną pustkę, o której istnieniu uświadamia sobie dopiero wtedy, kiedy poznaje kogoś, kto tą pustkę wypełnia. W filmie poznajemy ją na początku dnia, kiedy to szykuje się do wyjścia do pracy. Jest bowiem sprzątaczką w pewnym tajnym centrum naukowym Stanów Zjednoczonych. Akurat tego dnia do ośrodka zostaje przetransportowany pewien nowy obiekt badawczy - tajemniczy stwór, który swoją budową przypomina człowieka, jednakże połączonego z morskim stworzeniem. Wszyscy wkoło widzą w nim tylko i wyłącznie nowe niesamowite znalezisko - coś, co pomoże Stanom przezwyciężyć Rosjan. Jedynie Eliza dostrzega w nim coś więcej i powoli zaczyna się z nim zaprzyjaźniać. Dlaczego, zapytacie. Może dlatego, żeby w końcu poczuć, jak to jest, kiedy ktoś cię słucha (tak na prawdę), kiedy cieszy się już na sam twój widok. Coś przyciągnęło tą dwójkę do siebie i to coś zaowocowało przepiękną miłością i równie pięknym filmem.

AKCJA FILMU dzieje się jakoś w latach 60. XX w. i to doskonale widać w każdej kolejnej scenie, w każdym wspaniałym kostiumie i w każdym dźwięku tej przepięknej muzyki skomponowanej przez Alexandre Desplat (którą mam nadzieję, że teraz jeszcze słuchacie). Jak dla mnie produkcja ta, pod tym właśnie względem, jest dopracowana w każdym możliwym calu. Nie ma tu bowiem miejsca na żadne błędy. Wszystko jest takie, jakie powinno być. Oglądając po prostu nie mogłam oderwać wzroku od tego wszystkiego, co działo się na ekranie mojego laptopa, a dodatkowo ta wspaniałą muzyka, dopełniała tylko to cudowne wrażenie. Jestem na prawdę pod wielkim wrażeniem, tego, co udało się osiągnąć Guillermo del Toro i coś czuję, że tuż obok Tima Burtona stanie się on jednym z moich ulubionych reżyserów (rzekłbym nawet, że filmowych geniuszy!).


W TYM MOMENCIE słucham utworu Elisa's Theme. Sądzę więc, że wypadałoby więc wspomnieć jeszcze o tej cudownej bohaterce. Wiedziałam, że w filmie postać ta jest niema i szczerze dość mocno powątpiewałam w to, jak aktorce uda się to przedstawić, żeby mimo wszystko przekazać te wszystkie emocje i kluczowe momenty. Ale jak tylko pojawiła się ona na ekranie wiedziałam, że akurat tutaj nie mam się o co martwić. To, co zrobiła Sally Hawkins przebiło moje największe oczekiwania! Eliza to niesamowita, pełna miłości i dobroci kobieta, którą kocha się już od pierwszych sekund filmu. Nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. Na prawdę rzadko zdarza mi się, żeby akurat damska postać tak mnie oczarowała - brawo Elizo. Jako pierwszej ci się to udało!

W TYTULE tego posta wspomniałam wam, że Kształt wody to Piękna i Bestia w nieco morskim wydaniu. Myślę bowiem, że to najbardziej trafne stwierdzenie, które może opisać tą produkcję. Wszyscy bowiem kochają historię pięknej Belli i okropnej Bestii, a ja żywię szczerą nadzieję, że tak samo będzie w przypadku Elizy i ów morskiego stwora. To jedna z tych produkcjI, które koniecznie trzeba obejrzeć. Jest ona tak piękna, tak bardzo chwytająca za serce, tak niesamowicie trzymająca w napięciu i tak bardzo wzruszająca, że nie poznanie jej byłoby okropną i niewybaczalną zbrodnią. Dlatego błagam, nie róbcie tego sobie, ani mi, ani nikomu innemu. Obejrzycie Kształt wody, a pełni zrozumiecie, co miałam na myśli w tej całej mojej chaotycznej recenzji.

Tytuł oryginału: The Shape of Water

Reżyseria: Guillermo del Toro

Scenariusz: Guillermo del Toro, Vanessa Taylor

Gatunek: Fantasy

Produkcja: USA

Na podstawie: Guillermo del Toro, Daniela Krausa "Kształt wody"

Czas trwania: 1 godz. 59. min

Premiera: 16 lutego 2018 (Polska), 31 sierpnia 2017 (świat)

Obsada: Sally Hawkins, Michael Shannon, Richard Jenkins, Octavia Spencer, Michael Stuhlbarg

Ocena: 9/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

poniedziałek, 12 marca 2018

📚 Book haul 📚 - książkowe zdobycze lutego i marca

CZEŚĆ! Wiem, że zawsze przychodziłam do was z postem z moimi książkowymi zdobyczami pod koniec miesiąca, ale stwierdziłam, że zdecydowanie powinnam coś w tym przypadku zmienić. Nie zawsze bowiem w danym miesiącu uzbierało mi się tyle książek, że warto by je pokazywać. Także stwierdziłam, że teraz będę prezentowała wam moje stosiki w momencie, kiedy trochę tych pozycji mi się już uzbiera 📚. 

Jeśli więc jesteście ciekawi, jakie książki przybyły do mnie w lutym i marcu, zapraszam was dalej! 👇


PIERWSZĄ POZYCJĄ, na którą czekałam chyba najbardziej jest ten prześliczny egzemplarz Harry'ego Potter'a. Podróż przez historię magii, który został wydany na 20-stą rocznicę opublikowania przez J.K. Rolwing Harry'ego Potter'a i Kamienia Filozoficznego. Niedługo na blogu pojawi się recenzja tej książki, dlatego nie będę wam tutaj o niej za dużo opowiadać. Wspomnę wam tylko, że jest to ciekawa lektura dla każdego fana Harry'ego, bo zawiera wiele takich smaczków, jak na przykład szkice autorstwa j.k. Rowling przedstawiające chociażby rozmieszczenie Hogwartu 💗

KOLEJNE DWIE książki, tj. Nieodnaleziona  Remigiusza Mroza i Raczej szczęśliwy niż nie Adama Silvery to już moje zakupy na poprawę humoru i powiedzmy spóźniony prezent urodzinowy 😀 Odnośnie Mroza, to nie czytałam jeszcze żadnej jego książki, ale Nieodnaleziona bardzo mocno zaciekawiła mnie takim podobieństwem do typowych thrillerów amerykańskich. Czytałam już, że ponoć jest to najgorsza książka autora, jednak ja jak na razie jestem pozytywnie do niej nastawiona. A jeśli chodzi o Raczej szczęśliwy niż nie to tutaj przyznaję, że skusiłam się na nią ze względu na tą cudowną kolorową okładkę i te przepiękne fioletowe strony 😍 Pewnie część z was mnie teraz wyśmieje, ale w sumie nie do końca wiem, o czym ta książka jest i przez to czaję się na to, aby w końcu ją przeczytać... 🙈 

DALEJ już w marcu trafił do mnie egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Kobiecego powieści Wyśnione życie Cynthii Swanson. Opis bardzo mnie zaintrygował, to nawiązanie do snów strasznie mi się podoba i już z wielką niecierpliwością czekam na moment, kiedy się za nią zabiorę. Również od tego Wydawnictwa otrzymałam do recenzji Mały sennik. Na moim Instagramie mówiłam wam, że jakoś specjalnie nie sprawdzam znaczenia moich snów, ale od zawsze mnie to intrygowało i żywię wielką nadzieję, że czegoś ciekawego się z tej książki dowiem. 

OSTATNIĄ książką z tego haula jest powieść Present Perfect Alison G. Bailey. Niesamowicie mnie ona intryguje, bo słyszałam już o niej na prawdę wiele dobrego. Dawno nie czytałam już dobrego romansu i liczę na to, że właśnie Present Perfect zaspokoi tą moją małą czytelniczą zachciankę.

Nie wiem, jak wam, ale mi ten mój mały stosik niesamowicie się podoba i już zacieram ręce na wszystkie te pozycje. Teraz pozostało mi jeszcze najtrudniejsze pytanie - którą najpierw przeczytać? 😆 Jeśli czytaliście którąś z tych książek koniecznie dajcie mi znać, czy było warto!


piątek, 9 marca 2018

Zemsta potrafi być słodka, czyli recenzja filmu "Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street"

CZEŚĆ! Niektórzy z was mogą pewnie pamiętać, że film Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street oglądałam już ładnych parę miesięcy temu. Wiem też, że obiecałam wam recenzję, dlatego musicie mi wybaczyć, że zajęło mi to aż tyle czas! 🙈 Dzisiaj więc chciałaby nadrobić zaległości i mam tylko wielką nadzieję, że mimo tak dużego upływu czasu uda mi się opowiedzieć wam o tej historii najlepiej, jak pozwoli mi na to moja pamięć. 

Zapraszam was więc na recenzję bardzo charakterystycznego filmu - Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street

ZA POZNAWANIE historii demonicznego golibrody zabierałam się na prawdę długo. Gdy miałam fazę na filmy z Johnny'm Deppem oraz te wyreżyserowane przez Tima Burtona, długo zastanawiałam się, czy warto poznawać akurat tą produkcję. Choć uwielbiam ten czarny humor reżysera i wszystkie dziwne kreacje Deppa, to jednak coś mnie za każdym razem od tego własnie filmu odpychało... Nie cierpię horrorów, a chyba właśnie tak postrzegałam tą historię. Ale ostatni film z Deppem (Morderstwo w Orient Expressie - recenzja klik) zainspirował mnie do poznania czegoś nowego z udziałem tego fantastycznego aktora i mój wybór padł właśnie na Sweeney Todda. Czy żałuję? Cóż... trudno powiedzieć.


W FILMIE, zgodnie z tytułem, poznajemy historię pewnego demonicznego golibrody z Fleet Street. Początkowo nie wiemy tak na prawdę, czym mężczyzna zasłużył sobie na ten przydomek, jednak im dalej zagłębiamy się w fabułę filmu, wszystko zaczyna nabierać sensu. Ogólnie rzecz biorąc chodzi o to, że Sweeney Todd powraca do miasta, w którym rozgrywa się akcja, gdyż w jego życiu wydarzyło się coś, co kompletnie mu je zrujnowało. Teraz pragnie zemsty i szuka odpowiedniego sposobu, aby jak najlepiej odegrać się tym, którzy na to zasługują. Oczywiście w rolę ów golibrody wcielił się właśnie Johnny Depp, który jak dla mnie świetnie zaprezentował graną przez siebie postać!

JEŚLI jestem już przy aktorach, koniecznie muszę wspomnieć wam, że w filmie tak na prawdę gra plejada samych świetnych gwiazd - pomijając już Deppa, znajdziemy tu również niesamowitą Helenę Bonham Carter, która po rak już nie wiem który oczarowała mnie swoim kunsztem aktorskim i łatwością wcielania się w całkowicie różniące się od siebie charaktery, Alana Rickman'a (i pewnie teraz wyjdę na jakiegoś totalnego dziwaka, ale uwierzycie, że pierwszy raz w życiu słyszałam głos starszego już Alana Rickman'a? 😱 Wcześniej jego głos słyszałam tylko w filmie o Robin Hood'zie, ale wtedy był o wiele młodszy), Tymothy'ego Spall'a (czyli słynnego Glizdogona z Harry'ego), czy nawet Jamie'go Campbella' Bower'a z Darów anioła. Powiem wam szczerze, że nawet gdyby nie interesowała mnie fabuła, to chyba zerknęłabym na tą produkcję tylko dla tej wspaniałej obsady. Także jeśli chodzi o aktorów, którzy zagrali w Sweeney Todd: Demonicznym golibrodzie z Fleet Street to ja jestem jak najbardziej za! 💗


TERAZ zdecydowanie warto by było wspomnieć o tym, że ów film to... musical! Tak, dobrze widzicie, ten lekko przerażający, tajemniczy i miejscami ohydny film to musical. Powiem wam szczerze, że bardzo lubię musicale, ale jeszcze takiego połączenia gatunków nie widziałam. Nie mówię, że jestem jakąś znawczynią musicali i znam każdą taką produkcję (wręcz przeciwnie, nie oglądam ich za dużo) i pewnie mogłam nie widzieć niczego podobnego, ale jak na ten moment to połączenie wydało mi się być na prawdę bardzo oryginalne. Ciekawie też słuchało mi się tych utworów występujących w filmie utworów w wykonaniu chociażby Johnny'ego Deppa, czy Heleny Bonham Carter i Alana Rickmana. To było na prawdę bardzo ciekawe doświadczenie.

Wracając jednak do samego filmu to pamiętam, że zaraz po obejrzeniu tej produkcji moje uczucia były dość mocno mieszane. Z jednej strony oczarowała mnie ta dziwność Tima Burtona (nie wiem, czy wiecie, ale uwielbiam szalone produkcje tego reżysera), jednak z drugiej strony właśnie ta dziwność trochę mi przeszkadzała. W filmie było bowiem wiele takich momentów już bardzo szalonych i niestety już nawet mi wydawało się to dość przesadzone. Aż do teraz pamiętam reakcję mojego brata na to, gdy zobaczył i usłyszał, jaki film oglądam (cytując go: "Boże... co ty oglądasz?" 😅). Trochę ciężko jest mi teraz opowiedzieć wam, co tak bardzo mi tutaj przeszkadzało (tak to jest, jak recenzję filmu pisze się po czterech miesiącach po jego oglądaniu!) jednak taką główną rzeczą, jaką pamiętam było samo to, że Sweeney Todd robił z zamordowanych przez siebie ludzi paszteciki, które później Pani Lovett sprzedawała w swoim sklepie. Chodzi mi o to, że główny bohater miał jednak jakiś swój cel zemsty, ale po drodze bardzo się pogubił i odnosiłam wrażenie, że czasem zapominał, że miał się zemścić.


Najbardziej przeszkadzał mi jednak ten wątek miłosny z Anthony'm Hope i Johanna (boże... do tej pory ta piosenka, którą Anthony śpiewał dziewczynie strasznie mnie denerwuje...). Jak dla mnie był w ogóle nie potrzebny i trochę wyidealizowany. Wiem, że nie miał on w ogóle grać w tej produkcji głównych skrzypiec, ale no mimo wszystko całkowicie mi się on nie podobał i chętnie wykreśliłabym go z filmu.

Z TYCH POZYTYWNYCH rzeczy odnośnie filmu to muszę powiedzieć, że bardzo podobał mi się styl, w jakim cała produkcja została przedstawiona. Jest on bardzo mroczny i dziwny, jak z resztą przystało na Tima Burtona. Idealnie oddawał on klimat historii golibrody, przez co całość bardzo przyjemnie się oglądało. Z resztą nie tylko ja tak uważam, bo film otrzymał Oscara w 2008 roku za najlepszą scenografię (oj zdecydowanie zasłużył!). Niesamowicie spodobały mi się także kostiumy aktorów, które były bardzo przemyślane i idealnie dopasowane do czasów, w których odgrywa się akcja filmu.


JEŚLI WIĘC chodzi o moje ogólne odczucia w stosunku do  Sweeney Todda: Demonicznego golibrody z Fleet Street to chociaż kilku wad (głównie w fabule), które trochę przeszkadzały mi w trakcie oglądania, myślę, że mogę powiedzieć, że film mi się podobał. Jestem osobą, która lubi od czasu do czasu obejrzeć te specyficzne produkcje Burtona, więc i tym razem mi to jakoś mocno nie przeszkadzało. Także mówiąc krótko sądzę, że film ten bardzo spodoba się osobom, które tak, jak ja lubią czarne komedie lub są fanami tej śmietanki aktorskiej, która zebrała się w tej produkcji.



Tytuł oryginału: Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street

Reżyseria: Tim Burton

Scenariusz: John Logan

Gatunek: Musical, Thriller

Produkcja: USA, Wielka Brytania

Czas trwania: 1 godz. 56 min.

Premiera: 22 lutego 2008 (Polska), 3 grudnia 2007 (świat)

Obsada: Johnny Depp, Helena Bonham Carter, Alan Rickman, Timothy Spall, Sacha Baron Cohen, Jamie Campbell Bower

Ocena: 7/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony filmweb.pl

czwartek, 8 marca 2018

📚Bitwa okładek📚 - stare kontra nowe


CZEŚĆ! W dzisiejszym poście chciałabym porozmawiać z wam o czymś całkowicie innym, co jest zdecydowanie bardzo ważną rzeczą dla każdego mola książkowego, a mianowicie o okładkach 😍! Ostatnio sięgając po książkę Zieleń szmaragdu Kerstin Gier w tym nowym wydaniu, naszła mnie taka myśl, że czasem to, w jaki sposób książka jest wydana, może bardzo mocno wpłynąć na to, czy jakiś czytelnik zechce sięgnąć po ów powieść, czy nie - tak, wiem, odkryłam Amerykę 😅. Czasami wydawnictwa decydują się więc na wznowienie jakiegoś cyklu, czy wydanie pojedyncze książki w całkowicie innej szacie graficznej i co ciekawe, często bywa też tak, że to właśnie ta okładka staje się kluczem do sukcesu. No bo nie oszukujmy się - większość moli książkowych to okładkowe sroczki, które polują na pięknie wydane powieści. Tak więc sobie pomyślałam, że ciekawie byłoby stworzyć takie okładkowe zestawienie i sprawdzić, które książki posiadają dwie różne okładki i czy ta inna szafa graficzna przyczyniła się do wzrośnięcia popularności danej powieści. Od razu jednak zaznaczam, że oczywiście nie przedstawiłam tutaj wszystkich okładek, tylko te niektóre, wybrane przeze mnie.

Jeśli więc jesteście ciekawi tego eksperymentu zapraszam was do dalszej części posta!

📚 TRYLOGIA CZAS KERSTIN GIER 📚


PIERWSZĄ KSIĄŻKĄ, która od razu wpadła mi do głowy przy tworzeniu tego posta była oczywiście cała Trylogia czasu Kerstin Gier. Jak może kojarzycie, niedawno ukazał się ostatni tom serii w tym nowym wydaniu. Jeśli chodzi o mnie, to to nowe wydanie było po prostu strzałem w dziesiątkę! Powiem wam szczerze, że kiedyś doszły mnie słuchy o takiej Trylogii Czasu, ale właśnie przez te poniższe okładki kompletnie nie miałam ochoty jej poznawać. Pamiętam, że gdy przeczytałam drugą serię autorki - Silver. Księgi snów - bardzo chciałam poznać coś zupełnie innego z pod pióra Kerstin Gier. Jednak gdy moje oczy padły na te stare okładki Trylogii Czasu po prostu sobie odpuściłam. Jak dla mnie to nowe, pastelowe wydanie, idealnie oddaje charakter historii zawartej w książkach i dodatkowo bardzo pasuje do stylu autorki. Z resztą to wydanie od Wydawnictwa Media Rodzina stało się jednym z moich ulubionych. Z tego co zdążyłam zauważyć, po ponownym wydaniu tych powieści, znów wzrosła ich popularność i co raz więcej osób chce po nie sięgać - chociaż i tak ta pierwotna okładkowa wersja ma swoich zagorzałych fanów 😋

Trylogia Czasu | Kerstin Gier |wydanie stare (pierwsze) | Egmont

📚 SAGA KSIĘŻYCOWA MARISASA MEYER 📚


KOLEJNYM przykładem okładki, która zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę jest powieść Cinder Marissy Meyer - pierwszy tom Sagi księżycowej. Wcześniej tak na prawdę prawie wcale nie słyszałam nic na temat tej książki. Później trafiła do mnie w formie audiobooka, ale...  kompletnie mnie ona nie przekonywała. Gdy w końcu Wydawnictwo Papierowy Księżyc wydało ją w całkowicie nowej wersji, nie wiedziałam nawet, że to właśnie ta historia, którą mam u siebie w domu! Przyznam się, że do czasu tego nowego wydania, nawet do końca nie wiedziałam, o czym ta książka jest. Jednak bardzo kojarzyła mi się z jakimś dziecinnym paranormal romance, a na takie coś nie miałam najmniejszej ochoty. Bardzo spodobała mi się ta nowa okładka i co ciekawe, od razu zrobiło się o tej historii głośno. Dosłownie każdy ją czytał i każdy pisał o niej na swoim blogu, czy Instagramie. Z tego co usłyszałam, Wydawnictwo Egmont, które stoi za tym pierwszym wydaniem, nigdy nie wypuściło całej serii, tylko chyba dwa tomy (jeśli się mylę, to koniecznie mnie poprawcie!). A jeśli dobrze widziałam, już teraz, po wydaniu pierwszego tomu, Wydawnictwo Papierowy Księżyc, zapowiedziało wydanie wszystkich tomów!   Ja właśnie jestem w trakcie czytania Cinder i jak dla mnie, ta nowa okładka w pełni nadaje się do tego, co znalazłam już w środku. Przede wszystkim ta mechaniczna stopa w pantofelku, którą znajdziemy na okładce, już mówi nam, czego możemy się po książce spodziewać (że jest to historia kobiety cyborga 😊), a tego bardzo mocno mi brakowało w poprzedniej okładce. Chociaż w sumie teraz, jak bardziej przyglądam się temu staremu wydaniu, widzę jakąś sztuczną rękę i nogę, ale szczerze... przypomina mi ona bardziej jakąś marionetkę, niż cyborga 😒). Ale jak sami widzicie - często wystarczy zmienić okładkę książki na inną, by czytelnicy zaczęli wariować na jej punkcie (chociaż w środku przecież obydwie wersje mają dokładnie tą samą fabułę).

Saga Księżycowa | Marissa Meyer | wydanie stare (pierwsze) | Egmont

📚 
SLAMMED COLLEEN HOOVER 📚


OSTATNIĄ serią, którą chciałabym wam dzisiaj przedstawić jest cykl Slammed od Colleen Hoover. Z racji niedawnej premiery tych nowych wydań ostatnio stało się bardzo głośno w sieci na ich temat. Myślę, że śmiało można nawet powiedzieć, że internet wprost oszalał na punkcie tych nowych okładek! Ale ja wam powiem, że akurat w tym przypadku mi kompletnie się one nie podobają... To znaczy przykuwają wzrok i w ogóle, ale no jednak ja chyba nadal pozostanę wierna temu pierwszemu wydaniu. Nie wiem czemu, ale jak paczę na to wydanie od Wydawnictwa Ya! to widzę jakieś takie typowe romansidła... Może jeszcze pierwsza część Slammed byłaby do przełknięcia, ale pozostałe dwa tomy... Ja mówię im zdecydowane nie! W ogóle nie mam pojęcia, dlaczego Wydawnictwo postanowiło zachować oryginalne tytuły tych książek. Według mnie ze starymi wszystko było jak najbardziej w porządku a teraz powstanie przez to zbędne zamieszanie (ale to już temat na inny post 😉). Jednak jak mówiłam wcześniej, czytelnicy po prostu oszaleli na punkcie tych okładek i chyba tylko ja jestem ta inna, której one się nie podobają 😵. Cieszę się więc, że jestem szczęśliwą posiadaczką tych starych wydań 💕.

Slammed |Colleen Hoover | wydanie nowe | Ya!
TAKŻE KOCHANI, na dzisiaj to tyle! Dajcie znać, co wy uważacie na temat tych przedstawionych przeze mnie okładek. Jestem bardzo ciekawa, czy podzielacie moje zdanie, czy wręcz przeciwnie. Możecie podać mi też wasze przykłady takich książkowych zmian! A jeśli taki post wam się spodobał, koniecznie dajcie znać - na pewno przygotuję dla was kolejne takie zestawienie 😏


poniedziałek, 5 marca 2018

Co tu dużo mówić, było źle... - czyli podsumowanie lutego 2018


CZEŚĆ! Wiem, że mamy już piąty dzień lutego, jednak musicie mim wybaczyć, że z podsumowaniem miesiąca przychodzę do was dopiero teraz. Tak w zasadzie to dość mocno zastanawiałam się, czy robić je w tym miesiącu, bo szczerze nie mam wam jakoś za dużo do powiedzenia odnośnie lutego. 
Jak pewnie zdążyliście zauważyć, w tytule posta napisałam, że było źle - i to niestety jest prawda 😟 Luty był dla mnie miesiącem kompletnie do niczego. Co prawda udało mi się przeczytać chociaż trzy książki, ale do... jakoś nie czuję się z tego w ogóle zadowolona.
Ale zacznijmy od początku!

ZAWSZE cieszyłam się na luty - już pomijając to, że w tym miesiącu mam urodziny, to jakoś zawsze mi się ten miesiąc podobał (może dlatego, że pod względem ilości dni różni się od innych 😄). I jak zawsze nie miałam nic przeciwko lutemu, tak teraz bardzo się cieszę, że mam go już za sobą! Jeśli chodzi o czytanie, szło mi dość dobrze na samym początku miesiąca. Później była to już całkowita tragedia. Tak na prawdę przez większość trwania lutego nie przeczytałam dosłownie nic. Tzn. próbowałam nadrobić czytanie z książką Dzień drugich szans, jednak to była kompletna klapa i męczę ją już od jakichś trzech tygodni i nadal stoję w miejscu. W sumie, gdy nawet myślałam o tym, żeby coś poczytać dopadała mnie jakąś kompletna niechęć i już wolałam patrzeć się z nudów na ścianę niż sięgnąć po coś do czytania. Czemu? Nie mam zielonego pojęcia! Strasznie mnie ten stan męczy i nie mogę się z niego wydostać. Może macie jakieś swoje sprawdzone sposoby na doła czytelniczego?

Tak samo było z resztą z blogiem i Instagramem. Jak pewnie zdążyliście zauważyć bardzo mało było mnie ostatnio w tych dwóch miejscach. Chyba całkowicie wypaliłam się w tych wszystkich czynnościach związanych z książkami 😭

ALE żeby nie było, że ciągle tylko narzekam opowiem wam o tym, co jednak udało mi się przeczytać i obejrzeć (bo tutaj też się w końcu coś znalazło!). No więc pierwszą książką, którą udało mi się przeczytać w lutym był Chłopak, który bał się być sam - czyli mój ukochany patronat 💗. Na temat tej książki zachwycałam się już i na blogu i na moim IG, ale wybaczcie mi - w przypadku tej książki inaczej się nie da! Pozycja ta była zdecydowanie najlepszą z całej tej lutowej trójki i cieszę się bardzo, że teraz już co raz więcej osób zaczyna ją doceniać. Dalej w kolejce jest Królestwo ze szła. W przypadku tej książki podejrzewam, że raczej nigdy (a przynajmniej w najbliższym czasie) bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie to, że dostałam ją jako książkę niespodziankę od Wydawnictwa Media Rodzina. Tak, jak wam mówiłam w recenzji, czytało mi się ją przyjemnie i nawet mnie wciągnęła, jednak nie da się ukryć, że jest to lektura skierowana do młodszych, niż ja, osób. Mimo wszystko zakończenie powieści mnie dość mocno zaciekawiło i myślę, że na pewno sięgnę po kolejne tomy serii. Ostatnią książką przeczytaną przeze mnie w lutym był Kredziarz. W przypadku tej książki, jej lektura szła mi trochę ciężko, ale za to winię już moją ostatnią niechęć do wszystkiego. Teraz, już po lekturze książki, mogę śmiało powiedzieć, że to na prawdę dobry thriller z ciekawą fabułą i zaskakującymi wątkami. Przyjemnie poznawało mi się całość i cieszę się, że miałam okazję ją poznać. Na zdjęciu znalazł się jeszcze pierwszy tom Dworów.... nie pytajcie, czemu 😅 Chyba tylko po to, aby motywować mnie, do napisania jego recenzji - tak, jeszcze tego nie zrobiłam.

W LUTYM udało mi się w końcu obejrzeć jakiś nowy film! Jak pewnie pamiętacie z ostatniej recenzji było to anime Spirit Away. W Krainie Bogów. Mówiłam wam już o tym w recenzji, ale powiem jeszcze raz - na co dzień nie oglądam anime i byłam bardzo mocno zaskoczona, że ta animacja tak bardzo mi się spodobała! Sama fabuła niesamowicie mnie wciągnęła i dosłownie nie mogłam oderwać się od ekranu. Bardzo chciałam wiedzieć, co będzie dalej z główną bohaterką - czy uda jej się uratować rodziców i czy opuści Krainę Bogów. Także jeśli anime jest wam obce, myślę, że Spirit Away jak najbardziej nada się an początek.

A CO W MARCU?

WIEM, że pewnie jestem mono tematyczna, ale chcę powalczyć jeszcze trochę o tego mojego bloga. Zauważyłam, że co raz mnie osób czyta to, co publikuję i chociaż bardzo mnie to martwi i dość mocno zniechęca do pisania, to jednak postaram się jeszcze raz zrobić wszystko, aby ten blog jeszcze jakoś funkcjonował. Chciałabym, żeby zaczęło pojawiać się tutaj więcej postów około-książkowych i już nawet udało mi się spisać kilka ciekawych pomysłów na posty.  Jeśli chodzi o moje To Be Read na marzec, chciałabym przeczytać na pewno Zieleń szmaragdu, Mały Sennik no i w końcu może uda mi się skończyć ten nieszczęsny Dzień ostatnich szans.

Także trzymajcie za mnie kciuki i oczywiście dajcie znać, jak wam minął luty!


czwartek, 1 marca 2018

Moje pierwsze anime - czyli recenzja filmu "Spirited Away: W Krainie Bogów"

Cześć! Powracam do was po dość długiej, jak dla mnie, przerwie. Właśnie przed chwilą sprawdzałam, kiedy ostatnio zamieściłam tutaj dla was jakąś recenzję i nie ukrywam, że lekko się przeraziłam, gdy zobaczyłam datę 16 lutego 😮Bardzo duży związek miało to z moimi studiami, ale przyznaję się, że głównym sprawcą mojej ograniczonej ostatnio aktywności w sieci jest nie wątpliwie moja ostatnia niechęć do wszystkiego. Ale, ale! Koniec z tym wyżalaniem się, bo nie po to tutaj dzisiaj przyszłam! Tak się składa, że miałam okazję oglądać kilka dni temu moje pierwsze pełnometrażowe anime - prawda  jest jednak taka, że ja nigdy nie oglądam produkcji tego gatunku. Jedyne anime, jakie kiedykolwiek widziałam to Naruto i Pokemony (jako dziecko po prostu to kochałam 💗). Jak więc widzicie, wielkie zmiany nastąpiły ostatnio w moim życiu (taki żarcik) i bardzo chciałabym wam opowiedzieć o moich wrażeniach!

Zapraszam was więc do zapoznania się z recenzją filmu Spirited Away: W krainie Bogów 👇


Od dawna już myślałam o tym, czy nie zagłębić się w jakiś sposób w poznawanie anime. Jak mówiłam, moje doświadczenie w tym kierunku jest baaaardzo znikome, jednak już od dawna ciekawiło mnie to, dlaczego ludzie na punkcie tego anime tak bardzo wariują. Tak się złożyło, że moja koleżanka z roku jest wielką fanką kultury japońskiej i już nie raz, nie dwa podrzucała mi jakieś filmowe tytuły. I tak jakoś bardzo mocno przyczepił się do mnie film Spirited Away: W krainie Bogów, że stwierdziłam - Koniec! Tak żyć się nie da! Muszę czym prędzej obejrzeć tą produkcję!

O czym opowiada ta animacja? Główną bohaterką jest dziewczynka imieniem Chihiro. Poznajemy ją akurat w momencie, gdy wraz z rodzicami przeprowadza się do innego miasta. Oczywiście, jak to dziecko w tym wieku, dziewczynka jest tym kompletnie oburzona i cały czas stara się przemówić rodzicom do rozsądku i namówić ich na powrót. Oczywiście, jak się pewnie domyślacie, nic z tego nie wyszło. Prawie u kresu podróży, ojciec Chihiro, kierujący samochodem, gubi drogę i w wkrótce rodzina zatrzymuje się przed dziwną i opuszczoną budowlą gdzieś w lesie. Ciekawość skłania rodziców dziewczynki do zwiedzenia tajemniczego miejsca. Idąc dalej wgłąb rodzina natrafia na nietypową wioskę, która okazuje się całkowicie pusta. Niemożliwe wydaje się jednak to, że mimo iż nikogo w tamtym miejscu nie ma, bohaterowie zaczynając czuć wspaniały zapach jedzenia i kierowani głodem podążają w kierunku, z którego dochodzi zapach. Bardzo szybko okazuje się, że właśnie to stało się ich największym błędem i doprowadziło ich do zguby.


Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co przed chwilą wam zaprezentowałam, trochę mało przypomina bajkę dla dzieci. Ale uwierzcie mi - im dalej, tym lepiej - a to w przypadku japońskich animacji oznacza, że będzie jeszcze dziwnej (oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu!).

Okazuje się, że z pozoru opuszczona wioska, to tak na prawdę całkowicie inna kraina, w której znajduje się jedna z najlepszych łaźni dla przeróżnych bogów. Rodziców dziewczynki, za ich łakomstwo, spotyka okropna kara i tylko Chihiro może ich uratować. Jednak to wcale nie jest takie łatwe...


Jedną z przyczyn, dlaczego tak rzadko sięgałam po anime było to, że zawsze (ale to zawsze) wydawało mi się, że te japońskie animacje są po prostu strasznie dziwne! Niby sens takiej produkcji koniec końców był dla mnie jak najbardziej w porządku, to jednak te przedziwne i bardzo często straszne postaci zawsze zniechęcały mnie do dalszego poznania anime. Ale jak to powiedziała mi moja koleżanka - cóż, w końcu Japonia to całkiem inna kultura, więc to musi być dla ciebie dziwne. I ja wam powiem, że jakiś sens w tym jest 😉Również w Spirit Away nie mogło zabraknąć takich dziwactw. Ale o dziwo powiem wam, że jakoś za bardzo mi one w tej animacji nie przeszkadzały. To znaczy, owszem, za każdym razem, gdy poznawałam kolejnego cudacznego bohatera uderzało mnie to, jak bardzo animacje znane mi na co dzień, różnią się od anime. Jednak tak jak mówiłam, w tym przypadku bardzo mi się to spodobało. Najnormalniejsza z tych wszystkich postaci okazała się, jak dla mnie, nasza małą główna bohaterka, czyli Chihiro. Niesamowicie spodobało mi się to, jak wielką zmianę przechodzi dziewczynka. Nie wiem, ile mogła mieć lat (może jakieś 11?), ale niewątpliwie na samym początku filmu zachowywała się właśnie jak takie typowe dziecko. Później jednak, im bardziej uświadamiała sobie, że to właśnie w jej rękach leży los jej i jej rodziców, oraz gdy dotarła do niej myśl, że żeby przeżyć, musi zmienić swoje podejście, zmieniła się nie do poznania! Bardzo spodobało mi się to, że ta jej ewolucja nie zaszła tak z sekundy na sekundę, tylko wszystko działo się bardzo płynnie - tak, jak powinno się to odbywać. Muszę przyznać, że na prawdę mnie to oczarowało i jestem pod wielkim wrażeniem samej Chihiro, jak i twórców tego anime, za to, w jaki umiejętny sposób to wszystko rozplanowali.


A teraz śmiejcie się ze mnie do woli, ale muszę wam wyznać, że strasznie przerażała mnie postać No-Face, czyli tego dziwnego ducha, który pożerał wszystko, co spotkał na swojej drodze. Jednocześnie bardzo mnie ta postać intrygowała i przez cały film mocno chciałam wiedzieć, o co z nim tak na prawdę chodzi.

W Spirit Away: W Krainie Bogów dosłownie cały czas coś się dzieje! Ja do oglądania tej produkcji podchodziłam na prawdę sceptycznie i przyznam, że oglądałam ją głównie po to, aby pośmiać się trochę z tych wszystkich dziwnych postaci. Ale uwierzcie mi, gdy tylko Chihiro z rodzicami dotarła pod tą tajemniczą budowlę w lesie, nie mogłam odkleić wzroku od ekranu. I tak przez pozostałe 2 godziny. Już dawno nie oglądałam żadnego filmu z taki zapałem. I nawet teraz mam wielką ochotę jeszcze raz zagłębić się w tą historię. Wszystko, co się tam działo, było tak niesamowite, że nie ma innego wyjścia, jak tylko gapić się w ten ekran i z wielkim zapałem wchłaniać to, co się z niego wydobywa. Z tego, co później przeczytałam, animacja ta w 2003 roku zdobyła Oscara w kategorii Najlepszy Film Animowany, zwyciężając z Epoką Lodowcową oraz Lilo i Stitch'em - a to mówi chyba samo za siebie 😍


Oczywiście ja, jak to ja, po obejrzeniu tego filmu, trochę sobie o nim poczytałam i po pierwsze prawie spadłam z krzesła, gdy dowiedziałam się, że tak na prawdę jest to film Disneya (serio, tak jest! Tylko reżyser Hayao Miyazaki zastrzegł sobie, że na początku tej animacji nie może pojawić się znak Disneya, jak to zawsze bywa w przypadku produkcji tej wytwórni), a po drugie to przesłanie, które potwierdził sam twórca powala na kolana. W sumie, gdy się je już pozna, patrzy się na tą animację całkowicie inaczej, dlatego ja nie będę wam go tutaj zdradzała - jeśli jesteście ciekawi, najpierw obejrzyjcie film, a potem poszperajcie w sieci 😁 

Także kończąc już, bo za chwilę z tej krótkiej recenzji wyjdzie trój tomowa powieść, powtórzę jeszcze raz - Spirit Away to było coś! Na prawdę nie spodziewałam się, że jakiekolwiek anime tak bardzo mnie wciągnie. I wierzcie lub nie, ale ja już planuję sobie jakiś kolejny seans z tym gatunkiem 😄  Także ja ze swojej strony mogę wam jak najbardziej polecić tą produkcję no i jeśli jeszcze jej nie oglądaliście, zachęcić tylko do jak najszybszego seansu! Uwierzcie mi - na prawdę warto!







Tytuł oryginału: Sen to Chihiro no Kamikakushi

Reżyseria: Hayao Miyazaki

Scenariusz: Hayao Miyazaki

Gatunek: Fantasy, Przygodowy, Anime

Czas trwania: 2 godz. 5 min.

Premiera: 4 kwietnia 2003 (Polska), 20 lipca 2001 (świat)

Produkcja: Japonia

Ocena: 8/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

Copyright © 2014 About Katherine
Designed By Blokotek