wtorek, 31 maja 2016

[60] FILMOWO: Porywy serc

Tytuł oryginału: Flying Home

Reżyseria: Dominique Deruddere

Scenariusz: Dominique Deruddere

Gatunek: Komedia, Romans

Czas trwania: 1 godz. 33 min.

Premiera: 2 kwietnia 2014 (świat)

Produkcja: Belgia, Niemcy

Obsada: Jamie Dornan, Charlotte De Bruyne, Jan Decleir, Josse De Pauw, Ali Suliman

Ocena: 7/10


Klikając na plakat filmu zostanie przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com



Colin to młody, dobrze zapowiadający się amerykański biznesmen. Jego umiejętność dedukcji oraz zdolność szybkiego przejrzenia każdego człowieka, pozwalają mu jeszcze lepiej wypełniać swoją pracę. Po ostatnich udanych negocjacjach, Colin otrzymuje nowe zlecenie - ma namówić Sheikha do zainwestowania w firmę, w której bohater pracuje. Niestety jednak ten nie ma na to kompletnej ochoty. Colin odkrywa jednak, że wielką pasją Sheikha są gołębie, a jego największym marzeniem jest zdobycie tego najszybszego, który jest własnością niejakiego Josa Pauwelsa - starego belga i świetnego hodowcy. Ten jednak, mimo najwyższych sum pieniężnych nie chce sprzedać ów gołębia. Colin składa więc Sheikhowi propozycję - zdobędzie dla niego gołębia, wówczas on nawiąże współpracę z jego firmą. Postanawia więc wybrać się do Belgii, gdzie udając nauczyciela, który w wolnej chwili szuka grobu swojego zmarłego pradziadka, próbuje wymyślić sposób na zdobycie ptaka. Gdy mężczyzna zjawia się w wiosce, w której mieszka Jos Pauwels od razu widzi, jak odmienni od niego są jej mieszkańcy. Poznaje tam również Isabelle - wnuczkę Pauwelsa, z którą zaczyna spędzać coraz więcej czasu. Szybko odkrywa, że towarzystwo okolicznych mieszkańców bardzo mu się podoba.


Głównym bohaterem filmu jest niejaki Colin Montgomery, w którego postać wcielił się Jamie Dornan. Już od samego początku aktor ten bardzo spodobał mi się w tej roli i myślę, że twórcy filmu dokonali świetnego wyboru obsadzając go w nim. W sumie Jamie Dornan był głównym powodem, dzięki któremu zdecydowałam się poświęcić czas tej pozycji. Jak dotąd widziałam go jedynie w Pięćdziesięciu twarzach Greya (recenzja klik), gdzie nawiasem mówiąc bardzo mnie zaciekawił swoją grą, jednak chciałam go poznać też z trochę innej strony. Wybór więc padł jak na razie na Porywy serc i myślę, że była to bardzo dobra decyzja. Colin jest młodym i dobrze zapowiadającym się biznesmenem. Od dziecka uczony był, że w życiu to kariera gra pierwsze skrzypce i teraz robi wszystko, aby znaleźć się na jak najwyższym jej szczeblu. Ma on niebywały zmysł obserwacji, który pomaga mu rozpracować charakter każdego człowieka, co z kolei bardzo pomaga mu przy prowadzeniu negocjacji z poszczególnymi klientami. Colin skrywa jednak drugą, zupełnie inną twarz - okazuje się, że potrafi być też zwykłym, prostym człowiekiem, który potrafi cieszyć się z najzwyklejszych rzeczy i żyć w świecie, gdzie dobra materialne wcale nie grają największej roli. Moim zdaniem Jamie Dornan doskonale poradził sobie z tą postacią i zaprezentował ją najlepiej jak umiał. Spotkałam się już z opiniami, że jednak gra on tutaj bardzo sztywno i nieszczególnie ciekawie, jednak jak już widzicie, jak ich całkowicie nie pochwalam.


Drugą ważną postacią jest tutaj już wcześniej wspomniana Isabelle Pauwels, którą zaprezentowała nam Charlotte De Bruyne, czyli aktorka dla mnie kompletnie nieznana. Jej rola była również ciekawa i interesująca, jednak tutaj działało to u mnie na tej zasadzie - raz mi się podoba a raz nie. Nie odnosi się to jednak do gry aktorskiej Charlotte lecz do samej osoby Isabelle. Jednakże z każdą kolejną minutą filmu zaczynałam darzyć ją coraz większą sympatią. Spodobało mi się to, że nie jest to jakaś tam głupiutka i rozchichotana dziewczyna, lecz dojrzała i pewna siebie młoda kobieta, która już w tak młodym wieku musiała poradzić sobie ze stratą ojca. Szybko można dostrzec jednak, że pod tym płaszczykiem powagi, w towarzystwie bratniej duszy (jaką myślę, że stał się dla niej właśnie Colin) potrafi bardzo się rozluźnić i świetnie się bawić. Ma jednak swój niepowtarzalny charakter i urok.


Ogólnie myślę, że film można określić jednym słowem - przyjemny. Nie jest on ani zły, ani jakiś wielce nadzwyczajny, jednakże bardzo przyjemnie spędziło mi się czas oglądając go. Prezentuje ciekawą historię, gdzie pokazuje, jak to nawet na innym kontynencie człowiek może znaleźć swoje miejsce na ziemi, chociaż całkowicie się tego nie spodziewał, oraz jak bardzo można być przywiązanym nawet do tak błahego zwierzęcia jakim jest zwyczajny gołąb. Świat w jakim żył Colin to kompletne przeciwieństwo tego, co odnalazł w tej małej Belgijskiej wiosce i co jest niesamowitym zaskoczeniem z czasem takie życie zaczęło mu się bardzo podobać. Bo czasem nie trzeba w ogóle pędzić w stronę bogactwa, gdyż gdy nie mamy się tym bogactwem z kim podzielić nie uczynią nas one w pełni szczęśliwym. Ja jestem jak najbardziej zadowolona z seansu, gdyż mogłam poznać tam bardzo ciekawą fabułę oraz zobaczyć, jak Jamie Dornan radzi sobie w całkowicie innej roli. Do filmu raczej już nie wrócę, gdyż sądzę, że jest to pozycja na jeden raz (no chyba, że przypadkiem gdzieś na niego trafię), mimo wszystko jednak, jeśli macie jakąś wolną chwilę i nie wiecie, na jaki film się zdecydować, jak najbardziej polecam wam sięgnąć po Porywy serc. Myślę, że również może wam się spodobać!

poniedziałek, 30 maja 2016

[108] Barwy miłości. Czerwień

Tytuł oryginału: Entblößt
Autor: Kathryn Taylor
Cykl: Colours of Love
Tom: 2
Ilość stron: 352 strony
Wydawnictwo: Akurat
Ocena: 7/10

Przepadła z kretesem. Chociaż Grace doskonale zdaje sobie sprawę, jak niebezpieczna jest jej fascynacja Jonathanem Huntingtonem, to z dnia na dzień kocha go coraz bardziej. Czy szlachetnie urodzony, żądny władzy i wyrachowany mężczyzna naprawdę jest tak nieprzystępny, jak jej się wydaje? Czy na prawdę widzi w niej jedynie zabawkę? Dziewczyna postanawia zrobić wszystko, aby mu uświadomić, jak bardzo jest dla niej ważny i że chciałaby dzielić z nim życie. Nie wie jednak, że jej starania niemal doprowadzą do katastrofy: Jonathan będzie musiał stawić czoło tragedii z przeszłości i zmierzyć się z traumą, która rzuciła cień na całe jego życie. Jakiego ostatecznie dokona wyboru? Czy gorące uczucie pięknej młodej kobiety wystarczy, by zmiękczyć jego serce i dać im obojgu szansę na szczęście, którego tak bardzo pragną?
[opis pochodzi z okładki książki]

Po wizycie w tajemniczym seksklubie dla wybranych i bogatych członków elity, Grace dochodzi do wniosku, że jest to jednak dla niej zbyt wiele. Myślała, że będzie potrafiła przełamać swoje zahamowania dla Jonathana, jednakże teraz już wie, że jeżeli tak miałby wyglądać ich "związek", ona nie jest gotowa na takie poświęcenie. Gdy zrozpaczona wybiega z klubu okazuje się, że Jonathan nie chce by dziewczyna go opuściła i jest gotów zaniechać swoich wizyt w tym tajemniczym przybytku dla niej. Deklaruje również, że może postarać się zmienić formę ich związku tak, jakby tego chciała Grace, jednakże nadal pozostawiając w tyle uczucia. To stanowczo nie podoba się tajemniczemu Yuuto Nagako, któremu bardzo mocno zależało na wizycie Grace w klubie. Jednak czy takie postanowienia i próby starania się wystarczą dziewczynie? Czy jest gotowa na tak skomplikowany związek?

Gdy tylko skończyłam czytać Barwy miłości (recenzja klik), czym prędzej zabrałam się za jej kontynuację. Ów zakończenie pozostawiło po sobie tak wielki niedosyt, że po prostu nie było mocnych, którzy odciągnęliby mnie od od książki Barwy miłości. Czerwień. Bardzo spodobał mi się sposób, w jaki zaczęła się powieść - historia rozpoczęła się w dokładnie tym samym momencie, w którym skończyła się jej kontynuacja. Dzięki czemu nie mieliśmy wrażenia, jakbyśmy czytali coś zupełnie innego, no i oczywiście nic nas tam nie ominęło. Autorka dalej utrzymuje ten sam świetny poziom, który tak spodobał mi się podczas czytania jej poprzedniej książki. Nadal doskonale potrafi zaciekawić swojego czytelnika nawet najdrobniejszymi zdarzeniami. Niestety tutaj również od razu doszukałam się tego schematu, o którym wspominałam w przypadku Barw miłości. Miałam nawet wrażenie, że był on nieco bardziej namacalny, jednakże tutaj jakoś aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało.

W Barwach miłości. Czerwień dzieje się na prawdę dużo, jednakże mam wrażenie, że to, co zaserwowała nam tu autorka, to tylko przysłowiowa cisza przed burzą. Między bohaterami zachodzi ogromny przełom ich związku, chociaż to nadal nie jest to, czego główna bohaterka by oczekiwała. Niezaprzeczalnie najciekawsze jest tu chyba zakończenie, które również wywołuje w czytelniku wielki szok. Spowodowało to, że z wielką niecierpliwością czekam teraz na kontynuację serii, która mam nadzieję, ukaże się w Polsce dosyć szybko. Fabułę podsumowałabym dwoma słowami - bardzo interesująca.

Barwy miłości. Czerwień to doskonałą kontynuacja serii. Bohaterowie nie zmienili się drastycznie, wciąż są tacy sami, jakimi zdążyliśmy ich zapamiętać z pierwszej części, jednakże powoli możemy zauważyć nadchodzące w ich charakterach i uczuciach zmiany. Powieść cały czas trzyma w napięciu i nie można się od niej oderwać. Zakończenie natomiast, tak jak było to prędzej, to prawdziwa perełka, która z pewnością zaskoczy niejednego czytelnika. Jeśli więc zaczęliście przygodę z Grace i Jonathanem, koniecznie sięgnijcie po Barwy miłości. Czerwień, a jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, koniecznie nadróbcie zaległości, bo z każdą kolejną książką, seria rozwija się coraz bardziej. Z pewnością nie pożałujecie swojej decyzji.

COLOURS OF LOVE:
barwy miłości | barwy miłości. czerwień | barwy miłości. zatracenie | verführt

Za możliwość zapoznania się ze wspaniałą kontynuacją przygód Grace i Jonathana serdecznie dziękuję Wydawnictwu Akurat!

niedziela, 29 maja 2016

[107] Barwy miłości

Tytuł oryginału: Colours of Love
Autor: Kathryn Taylor
Cykl: Colours of Love
Tom: 1
Ilość stron: 352 strony
Wydawnictwo: Akurat
Ocena: 7/10

Jonathan Huntington jest nieprzyzwoicie bogaty. szaleńczo przystojny i zupełnie pozbawiony skrupułów. Jest także szefem firmy, w której Grace Lawson odbywa praktyki studenckie. Jego magnetyczny urok sprawia, że dziewczyna ufnie podąża za nim w świat zmysłowych rozkoszy, w którym obowiązują tylko trzy zasady: żadnych emocji, żadnych uczuć, żadnego zaangażowania. Oszołomiona intensywnością erotycznych doznań Grace nie przeczuwa, jak groźny może być świat mrocznych żądz i seksualnych fantazji kochanka...
[opis pochodzi z okładki książki]

Grace, studentce ekonomi ze Stanów Zjednoczonych, nadarzyła się ogromna szansa - możliwość odbycia trzymiesięcznych praktyk w Wielkiej Brytanii we wspaniałej firmie Huntington Ventures. Dzięki temu dziewczyna zyska niesamowicie cenne doświadczenie, które pomoże jej w przyszłości w znalezieniu dobrej pracy w zawodzie, oraz dodatkowo pokaże, jak taka praca wygląda od podszewki. Wszystko jest już załatwione, dziewczyna ma zapewnione mieszkanie, za które wpłaciła już zaliczkę - w końcu nic nie może pójść źle. Gdy na lotnisku w Londynie dziewczyna zauważa samego Jonathana Huntingtona - swojego nowego szefa, jest w wielkim szoku, bo przecież to jest niemożliwe, żeby sam właściciel Huntington Ventures pofatygował się na lotnisko, by odebrać zwykłą praktykantkę. Szybko jednak okazuje się, że to tylko zwykły przypadek, jednakże w tym czasie Grace zdążyła już zrobić z siebie ogromną idiotkę. Normalny człowiek pokroju Jonathana z całą pewnością stroił by sobie z niej żarty, jednak ku wielkiemu zaskoczeniu dziewczyny mężczyzna udaje jakby nic się nie stało i zaprasza Grace do swojej limuzyny i oferuje podwiezienie jej do siedziby firmy. To wystarczy, żeby bohaterka nie mogła przestać o nim myśleć, tym bardziej, że jej nowy szef to niesamowicie atrakcyjny mężczyzna. Jak się wkrótce okazuje, Jonathan również nie może przestać myśleć o swojej nowej, uroczej praktykantce... 

Do Barw Miłości podchodziłam raczej sceptycznie. Starałam się nie oczekiwać jakoś zbyt wiele od tej książki, gdyż już dawno zdążyłam się przekonać, że takie zapewnienia typu "Najgorętsza powieść od czasów 50 twarzy Greya" raczej rzadko się sprawdzają, a dodatkowo sama nie cierpię takich porównań. Bardzo szybko się jednak przekonałam, że powieść ta w cale nie jest taka zła, jak mi się na początku wydawało. Zgadza się, może trochę do bólu schematyczna i miejscami bardzo przewidywalna, ale mimo wszystko na prawdę przyjemna i wciągająca. 

Grace Lawson jest tutaj główną bohaterką powieści, z której to perspektywy poznajemy całą historię zawartą w Barwach miłości. Poznajemy ją, gdy jest w trakcie lotu z Chicago do Londynu, gdzie udaje się na trzy miesięczne praktyki. Dla Grace to niesamowita szansa, lecz również możliwość udowodnienia, że wbrew pozorom bardzo dobrze zna się na ekonomi, którą studiuje i świetnie poradzi sobie w tak dużej firmie, jaką jest Huntington Ventures. Jest to niezwykle ambitna osoba, która doskonale zna swoje możliwości i wie, z czym da sobie radę, a z czym nie. Jest również bardzo otwarta, co pozwala jej niesamowicie szybko nawiązywać całkiem to nowe znajomości. Mimo wszystko jest jednak dość nieśmiała i jak każda kobieta, nie może opędzić się od kompleksów. Jej postać bardzo mi się spodobała, jednakże w bardzo wielu przypadkach miałam jej już serdecznie dosyć. Najbardziej chyba przeszkadzało mi to, że z prawie każdym bohaterem, która tylko chciała o tym słuchać rozmawiała o swoich związkowych problemach. Jestem osobą, która uważa, że takie sprawy powinno zachowywać się dla siebie lub dzielić nimi z najbliższymi osobami, jak najlepsza przyjaciółka, czy siostra. Grace natomiast chyba jest nieco innego zdania, bo podczas lektury Barwy miłości odnosiłam wrażenie, że gdyby było to możliwe, dzieliłaby się z tym z każdą osobą, która tylko zna, albo słyszała o jej obiekcie westchnień. Mimo wszystko jednak bardzo miło spędzało mi się czas w jej towarzystwie. Myślę jednak, że wcale dużym zaskoczeniem nie będzie to, że jednak moim ulubionym bohaterem był tutaj nie kto inny jak Jonathan Huntington. Od samego początku bardzo spodobała mi się nutka tajemniczości, która cały czas towarzyszy tej postaci. Czytelnik wie o nim bardzo mało, tak jak główna bohaterka z resztą, dlatego z zapartym tchem poznajemy kolejny to nowo poznany fakt z jego życia. 

Co powiedzieć mogę o samej fabule... Nie wiem czy to była moja wina, czy też po prostu tak działa sama książka, ale im bardziej rozwijała się fabuła, tym bardziej zaczynałam porównywać poznane tam momenty z tym, z czym spotkałam się czytając Pięćdziesiąt twarzy Greya (recenzja klik). Czasami odnosiłam wrażenie, jakby wszystko to odbywało się według tego samego schematu. Oczywiście nie można z całą pewnością powiedzieć, że książki są identyczne, gdyż mimo wszystko sama fabuła Barw miłości bardzo różni się od tego, co wymyśliła E L James, jednak myślę, że nie tylko ja potrafiłam dostrzec tutaj ten pewien schemat: nieśmiała dziewczyna, która pojawia się w firmie właściciela miliardera, zarówno on jak i ona po pierwszym spotkaniu zwracają na siebie uwagę, jednak on nie daje do końca tego po sobie poznań, a ona myśli, że i tak nie ma u niego szans, potem on stara się nawiązać z nią jakiś kontakt, co dziwi wszystkich, bo przecież szef tak się nigdy nie zachowuje, mimo początkowych oporów z jego strony i ostrzegań, że w tym związku nie będzie miejsca na uczucia, nawiązuje się pomiędzy nimi gorący romans, itp, itd. A to jest dopiero początek. Starałam się, aby schemat ten nie za bardzo przeszkadzał mi podczas lektury książki, jednak nie da się ukryć, że jest on dosyć mocno zauważalny. 
Bardzo spodobał mi się ten motyw tajemnicy Jonathana. Nie będę wam go oczywiście zdradzać, gdyż pozbawiłabym was przez to całej zabawy z czytania tej książki, jednakże jedno co mogę powiedzieć to, że był on dla mnie raczej niespotykany i w ogóle się go nie spodziewałam. 
Ogólnie jednak, gdybym miała podsumować moje odczucia do fabuły książki Kathryn Taylor, to śmiało mogę powiedzieć, że jak najbardziej mnie ona wciągnęła i z każdą kolejną stroną bardzo chciałam wiedzieć, jak dalej potoczą się losy głównych bohaterów powieści.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym dopiero w połowie książki nie zorientowała się, że autorka książki napisała jeszcze Powrót do Daringham Hall. Tej powieści jeszcze nie czytałam (cały czas czeka na swoją kolej na mojej półce), jednakże już dużo się na jej temat naczytałam. Styl z jakim się spotkałam czytając Barwy miłości idealnie odzwierciedlił mi to, czego spodziewałam się właśnie po Powrocie do Daringam Hall. Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie (wbrew pozorom nie jest to wcale jakaś tam głupiutka książeczka dla mało wymagających czytelników). Kathryn Taylor ma na prawdę ciekawy styl, którym świetnie potrafi zachęcić czytelnika do lektury swoich powieści. Zachęciła mnie tym do sięgnięcia po kolejne jej powieści, których z całą pewnością już sobie nie odpuszczę.

Podsumowując więc, Barwy miłości mimo tych moich licznych uwag, na prawdę bardzo mi się podobały i niesamowicie mnie wciągnęły. Nim się obejrzałam już byłam przy końcu powieści i całe szczęście, że akurat miałam już pod ręką kontynuację serii, gdyż nie wiem, jak bym wytrzymała ten czas rozłąki z Grace i Jonathanem. Autorka pisze w niesamowicie interesujący sposób, co jest jej wielkim atutem i ogromną zaletą jej powieści. Potrafiła mimo wszystko zachęcić mnie do dalszej lektury, gdy dostrzegłam w książce ten charakterystyczny dla erotyków schemat, za co moim zdaniem należy się jej przeogromny plus. Barwy miłości to kawał bardzo dobrego erotyku, który z całą pewnością będę mile wspominać. Kolejna jego część już za mną, jednakże już z wielką niecierpliwością wyczekuję trzeciej serii części, która mam nadzieję ukaże się w Polsce bardzo szybko. Jednym słowem, polecam!


COLOURS OF LOVE:

Za możliwość zapoznania się z niezwykle wciągającą historią Grace i Jonathana gorąco dziękuję Wydawnictwu Akurat!

piątek, 27 maja 2016

[15] Książkowe zdobycze maja


Pisząc post z książkowymi zdobyczami kwietnia obiecałam sobie, że maj będzie dla mnie miesiącem odpoczynku od książkowych zakupów. Chciałam zrobić mojemu portfelowi trochę przerwy, jednak jak to zawsze wychodzi z takimi postanowieniami, nie do końca udało mi się je utrzymać. Głównym winowajcą są tutaj Warszawskie Targi Książki, na których w końcu udało mi się być, a co za tym idzie (choć mieszkam przeszło 350 km od Warszawy) trochę tych książek z Targów przywiozłam! Na wszystkich pozycjach strasznie mi zależało, dlatego bardzo się cieszę, że w końca nadarzyła mi się taka okazja, aby je kupić. Z nowości od wydawnictw w tym miesiącu znalazła się tylko jedna pozycja, z czego się bardzo cieszę, bo ostatnimi czasy bardzo dużo mi się tych egzemplarzy recenzenckich nazbierało, a w mają przynajmniej już sporą część z nich udało mi się nadrobić.

Oto mój majowy stosik!

Od złej do przeklętej Katie Alender
egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Feeria Young; pierwsza część serii niesamowicie spodobała mi się dzięki swojemu niepowtarzalnemu klimatowi i bardzo oryginalnej historii, dlatego nie było mocnych, aby mnie oderwać od sięgnięcia po kolejną część (recenzja klik)

Wyklęta Joss Stirling
zakup własny, zdobycz z Warszawskich Targów Książki; Joss Stirling jest autorką jednej z moich ulubionych serii Saga o braciach Benedictach (recenzja klik), jestem więc strasznie ciekawa, czy spodoba mi się kolejna książka jej autorstwa, jak i cała nowo powstała seria

Wiem o tobie wszystko Claire Kendal
j.w.; książka ta niesamowicie wciąga już od pierwszej strony, a z każdą kolejną jest jeszcze lepiej (recenzja klik)

Zawsze stanę przy tobie Gayle Forman
j.w.; jestem wielką fanką powieści Gayle Forman, więc dla mnie było to raczej oczywiste, aby zdobyć kolejną nowość z pod jej pióra

Niebezpieczne kłamstwa Becca Fitzpatrick
j.w.; książka ta niesamowicie przyciągnęła mnie do siebie swoim opisem i fantastyczną okładką, liczę więc, że spodoba mi się tak samo, jak to było w przypadku powieści Black Ice (recenzja klik)

Play Javier Ruescas
zakup własny; o tej książce już kiedyś słyszałam, lecz pewnie w najbliższym czasie bym sama po nią nie sięgnęła, promocja 9,90 robi jednak swoje!

DODATKOWO:

Pitch Perfect 2 (2015) DVD
zakup własny; zdobycie tego filmu było dla mnie wręcz życiową misją! Nie muszę chyba powtarzać, że jestem wielką fanką Pitch Perfect (recenzja klik)

Tak właśnie prezentują się moje książkowe zdobycze maja! Czytaliście już którąś z tych książek, oglądaliście film? Koniecznie podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami.

poniedziałek, 23 maja 2016

[106] Od złej do przeklętej

Tytuł oryginału: From Bad to Cursed
Autor: Katie Alender
Cykl: Złe dziewczyny nie umierają
Tom: 2
Ilość stron: 460 stron
Wydawnictwo: Feeria Young
Ocena: 8/10

Alexis jest ostatnią dziewczyną, po której można by się spodziewać, że zaprzeda czemuś swoją duszę. Ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia - cudownego chłopaka, prawdziwą przyjaciółkę i ukochaną młodszą siostrę Kasey, odzyskaną po opętaniu przez złego ducha.

Więc kiedy Kasye, po zakończeniu terapii w ośrodku, nawiązuje nowe znajomości, angażując się w działania pewnego klubu, Alexis sądzi, że to dla niej najlepsza metoda odreagowania ciężkich przejść i sposób na ponowne odnalezienie się w szkolnej rzeczywistości. Wydaje się, że przyjaźnie są właśnie tym, czego potrzebuje jej siostra. Członkinie klubu doświadczają jednak zadziwiającej metamorfozy z nietowarzyskich dziwadeł przeistaczają się z dnia na dzień w przebojowe superlaski.  Kto wie, co się za tym kryje? Czyżby Kasey znalazła się znowu w niebezpieczeństwie?

Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać - Alexis i jej najlepsza przyjaciółka Megan decydują się wstąpić do klubu. Ale czy to jest na pewno właściwa droga do celu?
[opis pochodzi z okładki książki]

Po tym, co zaledwie rok temu spotkało Alexis i jej rodzinę, dziewczyna z całą pewnością nie zaważy się już mieszać w żadne podejrzane i nadprzyrodzone sytuacje. Z całą pewnością byłaby to nauczka dla każdego z nas. To jednak, co się wydarzyło już nigdy nie pozostanie tylko mglistym wspomnienie,. Kasey w końcu opuściła ośrodek, w którym musiała spędzić rok, teraz musi zacząć normalne życie wśród swoich rówieśników. Oficjalna plotka niczym ma się do tego z czym musiała zmierzyć się Kasey, jednak dla zachowania pozorów i ułatwienia jej powrotu do normalności cała rodzina uznała, że lepiej nie mówić, iż miała ona do czynienia z wściekłym duchem Sary, który chciał, aby zabiła całą swoją rodzinę. Od tej chwili Kasey musi radzić sobie sama, w końcu Lexi nie może całe życie pełnić roli jej obrońcy. Dlatego więc, gdy dziewczynie udaje się poznać nowe dziewczyny, cała rodzina odczuwa wielką ulgę z sukcesów najmłodszej córki. Dla Lexi coś jednak nie gra, cała ta grupa nowych przyjaciółek jej siostry jest bardzo mocno podejrzana. Z dnia na dzień wszystkie dziewczęta zaczynają się robić piękniejsze, zgrabniejsze i bardziej dystyngowane. Chcąc nie chcą Alexis musi znów zacząć działać, bo czy to możliwe, aby dziewczyny znów wplątały się w jakąś nadprzyrodzoną sytuację?

Odnoszę wrażenie, jakbym całkowicie niedawno sięgała dopiero po pierwszy tom serii Złe dziewczyny nie umierają (recenzja klik). Książka ta niezwykle zauroczyła mnie tym, że chociaż nawiązuje do motywów spirytystycznych, raczej nie można określić jej mianem powieści fantastycznej. W końcu każdego z nas mogłoby spotkać to, co spotkało Alexis i Kasey. Dziewczyny miały to szczęście, że udało im się pokonać złego ducha, jednakże jak się okazuje przeszłość nie chce pójść sobie w niepamięć. 

W Od złej do przeklętej również pierwsze skrzypce gra Lexi. Tak jak było to w przypadku powieści Złe dziewczyny nie umierają, tak samo tutaj pełni ona funkcję narratora i głównego bohatera. Co ciekawe jednak tutaj to ona staje się po części ofiarą, a jej siostra tą, która stara się ją w jakiś sposób uratować. Zacznijmy jednak od początku. Po wydarzeniach z przed roku w życiu Lexi zaszło wiele wydawać by się mogło raczej drobnych zmian, które mimo wszystko raczej nie miały by miejsca gdyby nie duch Sary. Dziewczyna jest w udanym związku i nie nienawidzi wszystkich tak bardzo jak to było wcześniej. Przyjaźni się z ludźmi, których wcześniej wyśmiewała, stara się żyć zgodnie z prawem i rozwijać swoje umiejętności fotograficzne. Można śmiało powiedzieć, że zaczęła postrzegać życie z nieco innej perspektywy. Zdecydowanie jednak nie pozbyła się całej tej Alexis, którą była rok temu - nadal jest buntownicza i uparta. Po powrocie Kasey do domu jest też bardzo czujna, w końcu skoro jej siostrę już raz opętał duch, może się to zdarzyć ponownie. Jednak teraz coś się zmieniło, tym razem przez nieuwagę to Lexi wpadła w szpony ciemności... 

To, co otrzymałam w tej książce pod względem fabuły bardzo mi się spodobało. Szczerze, to nie spodziewałam się, że otrzymam tu coś aż tak dobrego. Śmiało mogę powiedzieć, że historia przedstawiona w Od złej do przeklętej wciągnęła mnie o wiele mocniej niż ta z pierwszego tomu serii. Autorka nadal trzyma ten sam świetny poziom co poprzednio, a to tylko jeszcze bardziej sprawiało mi ogromną przyjemność z czytania. Bardzo spodobało mi się to, że w tutaj możemy poznać poznanych wcześniej bohaterów (niektórych zaledwie przelotnie) od tej innej, powoli opętywanej strony. Jak się okazuje to, co czytaliśmy na temat danej osoby w pierwszej części, tutaj może okazać się całkowitą nieprawdą, a zmiana wielkim zaskoczeniem. Wszystko zostało tu jednak tak zaplanowane - nie jest to dzieło przypadku, czy zboczenia autorki z głównej ścieżki powieści. To co Katie Alender nam tu przedstawia to dokładnie obmyślony plan, w którym wszystko składa się w ścisłą całość. 

Od złej do przeklętej zaskakuje niezwykłą fabułą, ciągłymi zwrotami akcji oraz nieprzewidywalnym zakończeniem. Doskonale widać tu, że autorka musiała się mocno napracować, aby wszystko było spójne, jednakże jej praca z całą pewnością się opłaciła. Otrzymałam świetną kontynuację dobrze zapowiadającej się serii, przy której zdecydowanie nie da się nudzić. Pochłania się ją jednym tchem, a po zakończeniu lektury pragnie się poznać dalszą część. Całej serii wciąż towarzyszy nutka tajemniczości i lekkiej grozy, którą na pewno każdy z nas polubi. Ma ona swój niepowtarzalny charakter, który czyni ją jeszcze bardziej wyjątkową. Ja jestem jak najbardziej na tak i mam nadzieję, że tak samo będzie w waszym przypadku!

ZŁE DZIEWCZYNY NIE UMIERAJĄ:

Za możliwość zapoznania się z dalszymi losami Lexi, Kasey oraz ich przyjaciół serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam Opasłe Tomiska 2016.

piątek, 20 maja 2016

[105] Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno

Tytuł oryginału: The Boy Who Sneaks in My Bedroom Window
Autor: Kirsty Moseley
Ilość stron: 351
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Ocena: 7/10

Od zawsze unikam jakiegokolwiek fizycznego kontaktu. Dotykać mnie może tylko mama, mój brat Jake i... Liam.

Od ośmiu lat co wieczór chłopak z domu naprzeciwko zakrada się do mojej sypialni i zasypiamy niewinnie przytuleni. Gdyby Jake wiedział, że Liam spędza u mnie każdą noc, chyba by go zabił. Liam to największe szkolne ciacho. Szaleją za nim wszystkie dziewczyny, a on zmienia je jak rękawiczki. 

Nie mogę go rozgryźć. W dzień zachowuje się jak mega dupek, a w nocy jest ciepły i kochany. Wiem, że nie mogę się w nim zakochać - związki Liama nie trwają dłużej niż kilka nocy...
[opis pochodzi z okładki książki]

Amber i Jake mieli bardzo trudne dzieciństwo. Odkąd ich ojciec zmienił pracę, z kochanego i zaufanego człowieka stał się najgorszym koszmarem wszystkich członków jego rodziny. Przy nim zawsze trzeba było się pilnować, nic nie mogło iść inaczej, niż po jego myśli, w przeciwnym wypadku czekała za to surowa kara. Rodzina codziennie żyła w wielkim strachu, jednak nigdy nie starczyło im odwagi, aby od niego odejść. Co noc od ośmiu lat do pokoju Amber zakradał się Liam - jej sąsiad i najlepszy przyjaciel Jakea. Tylko on potrafił uspokoić dziewczynę, sprawić, by nie miała koszmarów i chociaż na chwilę zapomniała o otaczającej ją rzeczywistości. Nie robili nic wielkiego - po prostu się do siebie przytulali, jednak to potrafiło uleczyć wszystko. Teraz, gdy chłopcy wyrzucili ojca z domu, gdy w końcu wszystko stało się bezpieczne, Liam i tak co noc towarzyszy Amber podczas snu. Jak dotąd nie wydarzyło się nic więcej - w końcu Liam to najpopularniejszy chłopak w szkole, a Amber to cicha, szara myszka. Jednak czy może się okazać, że może połączyć ich coś więcej?

Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno to książka, której już sam tytuł sprawia, że nie można przejść koło niej obojętnie. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Odkąd tylko się o niej dowiedziałam, poznałam jej tytuł jak i opis wiedziałam, że to coś z całą pewnością dla mnie, z czym koniecznie muszę się zapoznać. Nie ukrywam również, że okładka powieści (nawiasem mówiąc fantastyczna) wzbudziła również moje wielkie zainteresowanie tą książką. Jednakże, czy teraz, już po zakończonej lekturze mogę powiedzieć, że książka mi się spodobała? Cóż...

Główną bohaterką książki jest już wcześniej wspominana przeze mnie Amber. To dziewczyna, która raczej nie lubi być w centrum uwagi, jednak z całą pewnością nie jest odludkiem. Uważa po prostu, że lepiej żyć w gronie tych, którzy lubią cię tak na prawdę, a nie obracać się w towarzystwie tylko tych osób, którym zależy tylko na tym, by zaistnieć w twoim świetle. Amber przeszła bardzo dużo, a koszmary z przeszłości towarzyszą jej teraz praktycznie na każdym kroku. Jednakże wspomnienie okrutnego ojca nie jest w stanie przyćmić całą jej codzienność. Kolejnym równie ważnym bohaterem jest tytułowy chłopak, czyli Liam. Od bardzo dawna przyjaźni się on z bratem Amber, Jake'iem. Obydwoje pełnią funkcję najpopularniejszych kolesi w szkole z kim dosłownie każdy chciałby się przyjaźnić. Dodatkowo szczycą się doskonałym powodzeniem wśród dziewczyn, co za tym idzie zmieniają je w błyskawicznym tempie. Z całą pewnością Liam jest więc całkowitym przeciwieństwem Amber. Z tej dwójki zdecydowanie moim faworytem jest właśnie Liam. Z pozory wydawać by się mogło, że jest to taki typowy amerykański nastolatek, dla którego nie liczy się nic innego tylko popularność i dziewczyny. Gdy jednak zagłębimy się dale w lekturę szybko odkrywamy, że jest to tylko i wyłącznie maska. 
O bohaterach mogę śmiało powiedzieć, że są jak najbardziej ciekawi i interesujący. Jedyne co mi się tu nie podobało, że w dalszej części książki (tak mniej więcej od połowy) autorka zaczęła ich strasznie przesładzać, przez co moim zdaniem całkowicie zaczęli dobiegać od początkowego wzoru.

Książka wciągnęła mnie od pierwszej strony. Sama bardzo lubię powieści pokrojem podobne do Chłopaka, który zakradał się do mnie przez okno (miłość pomiędzy szarą myszką i popularnym ciachem), choć oczywiście wiele z nich jest mocno przesadzona i schematyczna. Pierwsza połowa książki była na prawdę świetna i niesamowicie wciągająca, jednak dalej mam wrażenie, że autorka chciała po prostu za dużo wszystkiego pokazać w jednej historii. Nie podobało mi się to, że wszystkie te złe wydarzenia zaczęły się na bohaterów walić w jednym momencie. Dla mnie to było trochę takie nienaturalne. Określiłabym to jako mieszanka wszystkiego co najgorsze się może zdarzyć bohaterom w jednym. Dlatego więc druga połowa książki szła mi już raczej wolniej i nie raz po postu zostawiałam rozdział w połowie i odkładałam egzemplarz na później. Myślę, że gdyby autorka skupiła się na jednym, góra dwóch wątkach i maksymalnie wykorzystała ich potencjał, wyszłoby jej to zdecydowanie lepiej. 

Koniec końców jednak książka mi się podobała, jednak nie wiem czy jeszcze kiedyś (przynajmniej w najbliższym czasie) do niej wrócę. Choć ogółem mówiąc zaciekawiło mnie to, co Kristy Moseley przedstawiła w tej historii, jakiegoś z byt wielkiego zachwytu tutaj nie widzę. Jednakże z całą pewnością sięgnęłabym po kolejne powieści autorki, by przekonać się, czy popracowała ona trochę nad swoją twórczością. Mam nadzieję, że już niedługo będzie mi to dane. Mówiąc więc krótko, Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno to powieść raczej na jeden raz, w której towarzystwie miło spędza się czas. Będzie miłą odskocznią o jakiejś bardziej zajmującej literatury i pomoże nam się odprężyć.

Za możliwość zapoznania się z historią Amber i Liama serdecznie dziękuję Wydawnictwu HarperCollins Polska!

środa, 18 maja 2016

[59] FILMOWO: We Are Your Friends

Tytuł oryginału: We Are Your Friends

Reżyseria: Max Joseph

Scenariusz: Max Joseph, Meaghan Oppenheimer

Gatunek: Dramat, Romans, Muzyczny

Czas trwania: 1 godz. 36 min.

Premiera: 28 sierpnia 2016 (Polska), 11 sierpnia 2015 (świat)

Produkcja: Francja, USA, Wielka Brytania

Obsada: Zac Efron, Wes Bentley, Emily Ratajkowski, Jonny Weston, Shiloh Fernandez, Alex Shaffer

Ocena: 7/10

Klikając na plakat filmu zostaniesz przeniesiony do jego zwiastuna na youtube.com

Marzeniem Cole'a jest zostać popularnym producentem muzycznym i tworzyć muzykę, która zapadnie w umyśle każdego człowieka. Na razie jednak, wraz z kumplami ze swojej paczki - Masonem, Ollie'm i Wiewiórem, stara się żyć pełnią życia, nie wiedząc do końca co zrobić piąć się w górę. Pewnego razu w jednym z klubów, w których Cole miał grać, chłopak poznaje jednego ze znanych producentów muzycznych - Jamesa Reeda, który choć może kiedyś był fantastyczny, teraz zdaniem Cole'a zdecydowanie wszystko tworzy pod publikę. Mężczyźni udają się razem na imprezę, gdzie Cole widzi, jak wyglądałoby jego życie, gdyby udało mu się ziścić marzenia. Poznaje również Sophie - prywatną asystentkę Jamesa, która od razu wpada mu w oko. Bohater powoli zaczyna odwracać się od swoich przyjaciół wierząc, że zadając się z Jamesem w końcu osiągnie to, na czym mu tak bardzo zależy. 


Na moment, w którym będę mogła zapoznać się z We Are Your Friends czekałam z wielką niecierpliwością. Planowałam udać się na niego do kina, jednakże nic z tego nie wyszło i właśnie dopiero teraz, gdy udało mi się zdobyć ów film na DVD postanowiłam w końcu się za niego zabrać. Tym, co przede wszystkim mnie do niego przyciągnęło była fantastyczna muzyka, z którą już wcześniej udało mi się zapoznać. Choć na co dzień raczej nie słucham muzyki elektronicznej i klubowej (są to raczej bardzo drobne wyjątki), gdy już już coś mnie zaciekawi muszę się z tym w pełni zapoznać. Nie ukrywam również, że bardzo lubię grę aktorską Zaca Efrona (tak, nawet tą z czasów High School Musical!) i byłam strasznie ciekawa, jak zaprezentuje się w tym filmie. Jednak czy teraz mogę powiedzieć, że to czekanie mi się opłacało?

Film opowiada historię grupy przyjaciół, jednakże to Cole, w którego to wcielił się Zac Efron, jest tutaj "tym najważniejszym" i to właśnie z jego perspektywy wszystko poznajemy. Wydawać by się mogło, że We Are Your Friends to raczej mało ciekawy film o imprezowaniu, młodości, z ciekawą muzyką w tle, jednakże pozycja ta pokazuje nam jedną ważną rzecz - warto iść w stronę swoich marzeń. 


W filmie wszystko dzieje się bardzo szybko. Nie ma tu zbędnych i przydługich momentów - wszystko zostało doskonale przemyślane. Tempo to idealnie moim zdaniem odzwierciedla charakter muzyki, której We Are Your Friends dotyczy. Jestem przekonana, że gdyby film był nieco spokojniejszy straciłby on tą swoją niepowtarzalność. Co mogę powiedzieć o jego fabule? Cóż... pomysł ciekawy jednak koniec końców spodziewałam się czegoś trochę innego. Zabrakło mi tu jakichś zwrotów akcji czy niespodzianek (nie licząc jednej wielkiej, z której się raczej nie ucieszyłam). Film oglądało mi się przyjemnie, jednak nie wiem, czy w niedalekiej przyszłości jeszcze do niego wrócę (jeśli tak, zrobię to raczej tylko dla muzyki). 


Co do gry aktorskiej to tutaj raczej nie mam do nikogo zastrzeżeń. Cieszę się bardzo, że udało mi się poznać kolejne wcielenie Wesa Bentleya, którego jak dotąd widziałam tylko w Igrzyskach śmierci (recenzja klik), którego wcielenie z WAYF jest całkowicie inne. Moją uwagę zwróciła na siebie również Emily Ratajkowski, która swoją postacią wprowadziła do filmu pewną nutkę tajemniczości, która cały czas nie dawała mi spokoju. Co do Zaca Efrona, czy jestem z niego zadowolona? Tak, jak najbardziej. Utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to aktor, na którego zawszę mogę liczyć. Widziałam już kilka filmów z jego udziałem i jak na razie jeszcze w żadnym z nich mnie nie zawiódł, a wręcz przeciwnie nie raz mnie zaskoczył. 


We Are Your Friends to film, który z całą pewnością będzie się miło oglądać, gdy mamy ochotę lekko zaszaleć, nie wychodząc z domu. Klimat, który mu towarzyszy jest fantastyczny, a muzyka sprawia, że mimo wszystko cały czas ma się ochotę tupać nóżką. Czy polecam? Tak, jednak radziłabym nie oczekiwać od niego jakichś wielkich fajerwerków, gdyż raczej tego tutaj nie znajdziemy. Myślę jednak, że wart dać mu szansę chociażby dla samego soundtracka, który jest wyjątkowy  najmocniej tylko wtedy, gdy słuchamy go w trakcie oglądania filmu. 


sobota, 14 maja 2016

[104] Remedium

Tytuł oryginału: The Remedy
Autor: Suzanne Young
Cykl: Program
Tom: 0
Ilość stron: 432 strony
Wydawnictwo: Feeria Young
Ocena: 7/10

Czy można wcielać się w różne postaci, nie tracąc swojej własnej tożsamości?

W świecie przed Programem...

Siedemnastoletnia Quinlan McKee ma niezwykły dar i od lat z powodzeniem go wykorzystuje - niesie pocieszenie rodzinom zmarłych nastolatków. Pomaga krewnym przetrwać żałobę, wchodząc na pewien czas w rolę tych, którzy niedawno odeszli. Nosi ubrania i fryzury zmarłych, a obejrzawszy filmy i zdjęcia z ich udziałem, przejmuje ich zachowania. Czasem zdarza jej się nawet mylić swoją własną przeszłość z losami tych, których rolę odgrywa. Jest tylko jeden warunek: nie wolno jej się angażować emocjonalnie.

Choć doskonale wie, że jest to surowo zabronione, to od kiedy stała się Cataliną Barnes, między nią a chłopakiem zmarłej dziewczyny zaczyna się rodzić więź. A to dopiero początek trudności. Bo gdy Quinlan poznaje prawdę o śmierci Cataliny, komplikacji przybywa. Ponieważ ta śmierć mogła nastąpić w wyniku epidemii...
[opis pochodzi z okładki książki]

Quinlan McKee nigdy nie wiodła zwykłego, beztroskiego życia. Odkąd tylko pamiętała pracowała jako sobowtór w prowadzonym przez ojca oddziale sobowtórów. Nigdy nie miała w zasadzie własnego życia, a większość nagromadzonych przez nią wspomnień to tak na prawdę wspomnienia zmarłych osób, w które się wcielała. Z czasem jej przeszłość zaczęła mieszać się dziewczynie z przeszłością innych, przez co Quinlan zaczęła powoli gubić swoją własną osobowość. Do normalności zawsze sprowadzał ją jednak jej były chłopak i najlepszy przyjaciel Deacon, były sobowtór, który postanowił w końcu zająć się własnym życiem. Sytuacji nie poprawia jednak fakt, iż postać sobowtóra nie cieszy się jeszcze zbyt wielką popularnością i przez większość ludzi uznawani są oni jako największe zło, ludzi, którzy dla dobra materialnego żerują na uczuciach bezbronnych, pogrążonych w żałobie ludzi. 
Gdy po powrocie z ostatniego zlecenia Quinlan zostaje wyznaczone kolejne zadanie dziewczyna nie rozumie, dlaczego w tak krótkim czasie miałaby znów być kimś innym. Sytuacja wydaje się być jednak bardzo poważna, gdyż polecenie płynie od samego Arthura Pritcharda - głównego twórcy idei sobowtórów i oddziałów żałoby. Mimo obawy utraty swojej własnej osobowości dziewczyna wciela się w zmarłą w niewyjaśniony sposób Catalinę, której rodzina oraz chłopak są pogrążeni w niewyobrażalnej żałobie. Quinlan musi znaleźć złoty środek, dzięki któremu będzie umiała domknąć proces żałoby rodziny, jednakże nie będzie mogła tego zrobić, jeśli nie uda jej się ustalić, jak na prawdę wyglądało życie zmarłej, które wbrew temu, co mogłoby się wydawać, wcale nie było takie idealne...

Nie da się ukryć, że na Remedium czekałam z wielką wręcz niecierpliwością. Cała seria ogromnie zawładnęła moim sercem, czego na samym początku w ogóle się nie spodziewałam, gdyż raczej nie przepadam za jakimikolwiek dystopiami. W tym przypadku było całkiem inaczej, z wielką niecierpliwością śledziłam losy nastoletniej Sloane i jej chłopaka oraz kibicowałam im jak najgłośniej umiałam. Remedium jednak to coś zupełnie innego...
Akcja książki ma miejsce jeszcze przed tym, o czym czytaliśmy w dwóch pierwszych częściach Programu, gdy cała ta plaga samobójstw i związana z nią choroba dopiero dają o sobie znać. Już wtedy jednak postanowiono zrobić coś, co w przypadku nagłej utraty kogoś bliskiego pomoże nam uśmierzyć ból i pogodzić się ze stratą. Wymyślono więc specjalne oddziały żałoby, których przedstawiciele, czyli tak zwane sobowtóry, wcielać się będą na jakiś czas w ów zmarłego, spędzi trochę czasu z rodziną i pomoże im w końcu pożegnać się. Okazuje się jednak, że obydwie te inicjatywy, zarówno jeśli chodzi o stworzenie Programu jak i oddziały żałoby, powstały za sprawą niejakiego Arthura Pritcharda, którego znamy już z dwóch poprzednich tomów. Jak więc widzicie powiązania jakieś są, dzięki czemu nie czujemy się, jakbyśmy czytali jakąś zupełnie inną książkę.

Tym razem historię poznajemy dzięki Quinlan, która jest właśnie jedną z wyżej wspomnianych sobowtórów. Zajmuje się tym odkąd tylko pamięta, gdyż jej ojciec jest szefem jednego z oddziałów. Większość swojego życia poświęciła na pomoc i bycie kimś zupełnie innym. Pomogło jej to jednak w doskonaleniu swoich zawodowych umiejętności, dzięki czemu teraz może śmiało szczycić się opinią jednego z najlepszych sobowtórów. Życie osoby, która się tym zajmuje nie jest jednak takie fajne, jak by się mogło wydawać. Quinlan musiała pogodzić się z tym, że przez większość ludzi sobowtóry są wytykane, uznawane jako odrażające, bawiące się uczuciami cierpiących ludzi i żerujących tylko na ich pieniądzach i bezbronności. Dodatkowo dziewczyna nie posiada prawie żadnych własnych wspomnień. Nie wie już, co wydarzyło się prawdziwej Quinlan McKee, a co kolejnej odgrywanej przez nią dziewczynie. Zawsze jednak umiała trzymać swoje uczucia w zamknięciu, co tylko bardziej pozwalało jej wcielić się w odgrywaną rolę.
Czy Quinlan mi się spodobała? Sama nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Powiedziałabym raczej ,że była dla mnie neutralna. Nie przeszkadzało mi jej zachowanie, lecz nic w niej nie sprawiło, abym zapałała no niej jakąś wielką sympatią. Jest ona osobą bardzo ciekawą, zafascynowało mnie, jak potrafi swobodnie i wręcz perfekcyjnie wcielić się w poszczególne osoby tylko na podstawie zdjęć, zapisków z pamiętników, portali społecznościowych czy rodzinnych filmów. Mimo wszystko jednak raczej nie zapadnie mi ona na dłużej w pamięci.

Książkę czytało mi się bardzo długo. Nie chcę skłamać, ale wydaję mi się, że zajęło mi to jakieś cztery tygodnie... Po części była temu winna praca, którą zaczęłam na początku kwietnia, jednak wydaję mi się, że sama książka również się do tego przyczyniła. Sama nie wiem czemu, ale w wielu momentach fabuła bardzo mnie nudziła. Dopiero pod sam jej koniec, gdy wszystko powoli zaczęło się wyjaśniać, książka bardzo mnie wciągnęła i nie mogłam się od niej oderwać. Miejscami też miałam wrażenie, jakby historia, którą tam poznawałam wcale nie dotyczyła całej idei programu, a co za tym idzie samej serii. Nie powiem, trochę mi to przeszkadzało, bo jednak liczyłam, na coś bardziej nawiązującego do Plagi samobójców czy Kuracji samobójców. Nie ukrywam więc, że nieco się na tej pozycji zawiodłam. Spodziewałam się czegoś innego, a to co otrzymałam jednak nie do końca mi odpowiadało.
Co do stylu autorki, tutaj raczej nie mam nic do zarzucenia. Utrzymała ona ten sam poziom, który tak spodobał mi się w jej pierwszych książkach, a to dla mnie najważniejsze.

Podsumowując więc, Remedium to dobra książka, jednak niczym szczególnie mnie tu nie zachwyciła. Owszem, dzięki niej możemy poznać początki powstawania Programu, oraz zobaczyć, jak funkcjonowało społeczeństwo przed ukazaniem się choroby, a sama idea sobowtórów jest niezwykle oryginalna, jednak moim zdaniem to troszkę za mało. Jej plusem jest jak najbardziej zakończenie, które pozostawiło po sobie moją wielką ciekawość, przez co znów z niecierpliwością będę wyczekiwała na kolejny tom serii. Mam tylko nadzieję, że kolejna część bardziej mi się spodoba. Książkę jak najbardziej polecam tym, którzy tak jak ja uwielbiają Program i chcą poznać jego początki. Na pewno zapoznanie się z Remedium wam nie zaszkodzi.

PROGRAM:

Za możliwość zapoznania się z kolejnym tomem Programu serdecznie dziękuję Wydawnictwu Feeria Young!

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam Opasłe Tomiska.

czwartek, 5 maja 2016

[1] Porozmawiajmy: Jak bloger z blogerem, czyli o problemach znanych nie jednemu blogerowi

Początkowo postanowiłam założyć bloga, aby robić coś wspólnie z moimi przyjaciółkami i żeby dzielić się opinią na temat przeczytanych książek z osobami, które mówiąc krótko to interesuje. Gdy po pewnym czasie zdecydowałam się założyć About Katherine chciałam, żeby jak najlepiej odzwierciedlał to po prostu, jaką osobą jestem. Oczywiście, jak zapewne każdy bloger na początku swojej przygody, z niecierpliwością czekałam na jakikolwiek komentarz czy obserwatora, jednakże w tym fachu liczy się cierpliwość. Przez cały czas więc starasz się rozwijać i wprowadzać jakieś ciekawe wątki, by jeszcze bardziej zachęcić swoich przyszłych czytelników do zajrzenia do ciebie. Wydawać by się mogło, że z czasem stanie się to zdecydowanie łatwiejsze - w końcu masz już jakieś niby stałe grono obserwatorów, którzy teoretycznie śledzą wszystkie twoje wpisy. Jednakże tak do końca nie jest... i to jest właśnie smutne.
Tym wstępem chciałabym was zaprosić do nowej serii postów, która mam nadzieję będzie pojawiać się na blogu od czasu do czasu. Porozmawiajmy będzie miało na celu odejście trochę od nudnych w dużych ilościach recenzji oraz stworzenie miejsca, gdzie po prostu zarówno ja, jak i wy będziemy mogli się wygadać. Często jest tak, że mamy ochotę porozmawiać z kimś na temat jakiegoś wątku czy sytuacji, jednakże za bardzo nie mamy do tego pola manewru. Już od jakiegoś czasu kusiło mnie do stworzenia takiego miejsca, a z racji tego, że na blogu lubię mieć wszystko poukładane, nie lubię wpisów ni z gruchy ni z pietruchy, wydaje mi się, że taka od czasu do czasu dająca o sobie znać seria jest jak najbardziej idealnym rozwiązaniem. Jestem bardzo ciekawa, jak pomysł ten wam się spodoba i jestem pełna nadziei, że będziecie mnie w tym wspierać. 

Jak bloger z blogerem, czyli o problemach znanych nie jednemu blogerowi to temat dzisiejszej dyskusji. Choć przez długi czas odkąd zaczęłam prowadzić About Katherine jakoś nie potrafiłam nazywać siebie mianem blogera, gdyż uważałam, że do tego tytuły jeszcze mi daleko, teraz patrząc już z perspektywy czasu, myślę, że jak najbardziej takie określenie do mnie pasuje (tak wiem strasznie to zagmatwane). Jako, że bloga prowadzę już przeszło półtora roku, zdążyłam zgromadzić już nie mały bagaż doświadczeń związany z tym fachem. Nie raz każdy z nas przeżywał jakieś załamania, chwile zwątpienia, czy też całkowitej olewki. Zawsze jednak jakoś sobie radziliśmy i umieliśmy się z tego wygrzebać, jednakże jest kilka takich sytuacji, gdzie niestety nie możemy albo nie potrafimy nic na to poradzić. 


Pierwsze co przychodzi mi do głowy to brak zainteresowania postami mimo bardzo licznej grupy obserwatorów. Obecnie, pisząc tego posta, mam 395 obserwatorów - na prawdę bardzo fajny wynik jak na taki okres funkcjonowania bloga. Choć laikowi ta liczba nic nie mówi, nie wie czy to dużo, czy mało, jednakże z całą pewnością myśli, że taka liczba obserwatorów, to na prawdę spore grono osób zainteresowanych postami, którzy na pewno pozostawią po sobie liczne ślady w formie komentarzy. Mówiąc krótko, zwięźle i bez owijania w bawełnę - 395 obserwatorów=na prawdę sporo komentarzy. Sama jednak wiem, że to nie prawda. Oczywiście są i takie blogi, gdzie spora liczba czytelników daje licznie o sobie znać w postaci komentarzy. Nie wiem więc, czy po prostu ja coś robię źle, czy zwyczajnie trafiłam na takich czytelników, którzy nie lubią wypowiadać się na forum. Wiem oczywiście, że w przypadku blogerów recenzenckich, nie powinno zależeć nam najbardziej na największym gronie odbiorców, bo nie na tym to wszystko polega. Jak pisałam, tworzymy blogi, by móc opowiedzieć komuś o tym, co przeczytaliśmy. Liczyć powinna się po prostu frajda z pisania i dzielenia się swoją opinią. Nie zaprzeczycie jednak, że takie komentarze dają na prawdę dużego powera i zachęcają do dalszego pisania, bo po prostu wiesz, że ktoś to czyta! Wracając więc znów do mnie, nie rozumiem dlaczego tak mało osób komentuje moje wpisy, wydaje mi się że piszę w interesujący sposób, przedstawiam moją własną opinię nie nie kierując się w pisaniu tym, aby pisać to, co ludzie chcą przeczytać. Może się mylę i w tym jest właśnie cały pies pogrzebany.

W ten sposób przechodzimy do drugiej sytuacji, którą przez okres mojej blogowej pracy zdążyłam zauważyć, a mianowicie - czy tylko ja nie mogę liczyć na moich czytelników??? Z biegu mogłabym podać wam co najmniej pięciu blogerów, którzy w każdej sytuacji mogą liczyć na swoich czytelników. Działa to tak - proszę o drobną przysługę, liczę na radę, czy po prostu zadaję jakieś zwyczajne pytanie, od razu otrzymuję mnóstwo szczerych odpowiedzi. Znów, powołując się na własne doświadczenia, mogę powiedzieć, że nie każdy ma tak łatwo. Weźmy tu na przykład takie zdarzenie, które miało miejsce na moim blogu. Ci, którzy zaglądają do mnie już od dłuższego czasu wiedzą, że prócz książek ważna jest dla mnie również muzyka, o której również chciałam pisać, gdyż zgodnie z ideą mojego bloga odzwierciedla moją osobowość. W przypadku postów muzycznych miałam już liczne wzloty i upadki jednakże jak dotąd nie udało mi się znaleźć odpowiedniego sposobu dzielenia się z wami mim gustem muzycznym, by w jakiś sposób on was jednak zainteresował. Nie raz więc zwracałam się do moich czytelników z prośbą o radę - czego po prostu by od takich postów oczekiwali. Niestety moje apele w większości przypadków pozostawały bez odzewów mimo iż jak mówiłam we wcześniejszym punkcie, teoretycznie powinno się chociaż kilka osób na ten temat wypowiedzieć. I znów nie wiem, gdzie leży błąd... na prawdę. Bardzo chciałabym to zmienić, nie wiem czy to moja wina, czy po prostu niektórzy ludzie są tak leniwi, że nie chce im się nawet jednym krótkim stwierdzeniem pomóc innym. Powiem wam jeszcze, że takie nieodpowiedzenie na prośbę w poście w formie komentarza jeszcze jestem w stanie zrozumieć, jednakże postanowiłam wówczas umieścić w pasku bocznym bloga krótką ankietę, gdzie wystarczyło poświęcić tylko kilka sekund, aby mi znacząco pomóc... i znów prawie nic. Nie mogę powiedzieć, że nikt w ogóle nie odpowiedział, bo jednak mam kilku na prawdę wspaniałych czytelników, na których zawsze mogę liczyć i za co im z całego serca dziękuję, jednakże powiedzcie sami - w przypadku gdy masz przeszło 300 obserwatorów, odpowiedź zaledwie pięciu jest raczej zasmucająca.


Kolejnym jednym z chyba bardziej popularnych problemów blogerów jest zanikanie obserwatorów po zakończeniu konkursu. Z tym problemem niestety nie da się już nic zrobić. Można tu tylko liczyć na sumienie takiej osoby, która zaczyna obserwować bloga tylko licząc na jakieś korzyści. Nie mówię, samej też kiedyś zdarzało mi się robić tak, że zaczynałam obserwować jakiegoś bloga, gdyż był to wymóg konkursowy (święta nie jestem), a gdy konkurs już się zakończył, po jakimś czasie, gdy doszłam do wniosku, że jednak ów blog mnie nie interesuje rezygnowałam z niego. Gdy jednak problem zaczął dotyczyć mnie zrozumiałam, jak w takim przypadku czuli się tacy blogerzy. Chociaż więc niektóre konkursy są na prawdę bardzo kuszące, gdy widzę, że tematyka bloga w ogóle mnie nie interesuje po prostu nie zgłaszam się do konkursu, bo nie chcę znów być jedną z tych osób, dla których ważne są tylko dobra materialne. Tu znów można rozdzielić takie osoby, na typ taki jak to był w moim przypadku i osoby, które po prostu z góry już wiedzą, że liczy się dla nich tylko i wyłącznie konkurs, a blogowi nie dadzą w ogóle żadnych szans. No i niestety z tym problemem niestety sami sobie nie poradzimy, bo to już jest całkowicie niezależne od nas.

Jak na razie to tyle, co aktualnie przychodzi mi do głowy. Dla mnie tą są właśnie takie główne problemy, które zrozumie tylko i wyłącznie bloger, który musi zmagać się z podobnymi sytuacjami. Chcę tylko podkreślić, że wpis ten nie ma na celu urażenia moich czytelników bo bardzo się cieszę z każdej jednej osoby, która postanowiła dać mi szansę. Chciałam po prostu wyrazić to, co od dłuższego czasu chodziło mi po głowie, jednakże jakoś nigdy nie znalazłam w sobie tyle odwagi, by z wami o tym porozmawiać. Jedną z takich rzeczy, które mnie do tego popchnęły był bardzo ciekawy wpis, który znalazłam na blogu Geek of books & t series & films, gdzie w swoim poście O nierównościach w świecie książkoholików autorka porusza bardzo ciekawy temat szykanowania ze względu na czytane przez nas gatunki powieści. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mogę spodziewać się jakiegokolwiek odzewu ze strony moich czytelników na ten wpis, mam nadzieję, że to o czym tu wspomniałam zachęci was do dyskusji i podzielicie się ze mną swoimi refleksjami czy doświadczeniami. No bo z kim innym porozmawiać o tych właśnie sprawach, jak nie z innymi blogerami? No i dajcie oczywiście znać, jak podobają wam się takie wpisy i o czym chcieli byście poczytać następnym razem!

poniedziałek, 2 maja 2016

[11] Podsumowanie kwietnia [2016]


"Kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy trochę lata..." oj zdecydowanie! Nie wiem, jak było u was, ale u mnie miesiąc ten to zdecydowanie istna mieszanka wszystkich pór roku - raz gorąco, raz zimno, czasem deszcz, a raz nawet padał śnieg. I jak tu się otrząsnąć po zimie? 
Pewnie zauważyliście, że ostatnio opuściłam się w blogowaniu. Ostatnio na swoim facebook'owym profilu pisałam, że zaczęłam nową pracę i że trochę czasu zajmie mi przystosowanie się do nowej sytuacji. Musiałam jednak z ów pracy zrezygnować, zostały mi jeszcze do przepracowania około dwa tygodnie, więc mam nadzieję, że po tym czasie już wszystko wróci do normy. Przepraszam was więc za tą ciszę i oczywiście za to, że tak rzadko również zaglądam na wasze blogi - mogę obiecać już tylko poprawę. Z tego powodu miałam ostatnio mały kryzys czytelniczy, zaczęłam czytać "Remedium", jednakże jakoś kiepsko mi to idzie i nie wiem, kiedy w końcu ją skończę. Liczę, że maj przyniesie mi więcej sił do działania i na powrót blogowanie i czytanie przyniesie mi taką samą radość, jak to było na początku.

Liczba wyświetleń: 67, 333
(o 3,264 wyświetleń więcej niż w marcu)
Obserwatorzy: 395 członków
(o 31 osób więcej niż w marcu)
Polubienia na FB: 189
(o 8 więcej niż w marcu)
Obserwujących na IG: 100
(o 21 osób więcej niż w marcu)


Jeśli chodzi o ilość książek przeczytanych przeze mnie w kwietniu to mówiąc krótko... jest raczej niezbyt ciekawie. Udało mi się skończyć jedynie cztery pozycje (w tym jedną książkę aktywizującą), gdzie trzy z nich to zaległe powieści, które otrzymałam do zrecenzowania w marcu. Głównie winię za to pracę, o której wam wspominałam, jednakże przez większość miesiąca towarzyszył mi (i chyba nadal towarzyszy) jakiś okropny kryzys, przez co wcale nie mogę zmusić się do czytania (a zaległości mam sporo). Najlepszą książką kwietnia jest tu dla mnie Połącz kropki. Niesamowite miejsca, najgorszej natomiast nie ma, gdyż reszta z nich była w jakiś sposób bardzo interesująca.



Dalej również kiepsko u mnie w przypadku oglądaniu filmów. W kwietniu udało mi się zapoznać jedynie z jedną nową pozycją, co niesamowicie mnie martwi. Liczyłam na to, że kwiecień bardziej zachęci mnie do powrotu do filmów, jednakże było tylko gorzej. Pozostaje mi więc mieć jedynie nadzieję, że maj będzie dla mnie bardziej łaskawy!


Resztą postów również nie ma się za bardzo co chwalić. Pojawił się oczywiście wpis z kwietniowymi zdobyczami książkowymi oraz wcześniej podsumowanie marca, a prócz tego jedynie ogłoszenie wyników konkursu z Osobliwym domem pani Peregrine. Tym jednak się za bardzo nie martwię, gdyż już pracuję dla was nad dwoma nowymi seriami postów, jednakże ich tematy na razie niech pozostaną tajemnicą - niech będzie to dla was miła niespodzianka!


Jak więc widzicie kwiecień nie był dla mnie miesiącem zbyt udanym. W wielu blogowych kwestiach mocno się pogubiłam i nie umiałam sobie z tym poradzić. Cały czas liczę na to, że maj będzie o wiele lepszy, jednak wszystko oczywiście zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Mam więc nadzieję, że chociaż dla was kwiecień był miesiącem udanym. 

Koniecznie powiedzcie mi o tym w komentarzach!
Copyright © 2014 About Katherine
Designed By Blokotek